Judy, Jackie i inne

W Nowy Rok obejrzałam „Judy” (p. Ariergarda

A potem ułożyłam sobie kolaż z filmów, które mi się skojarzyły. Tak intuicyjnie, w pierwszej chwili. Pisząc, sprawdzam, co z tego wynika :)

 
 
Judy

Bardzo chciałam obejrzeć ten film, jak tylko się pojawił, ale jakoś nie wyszło. Często tak mam, zawsze ważniejsze sprawy. No, i szykowałam się jak na jakieś święto, oczekiwałam wzruszeń nie z tej ziemi. Więc moment miał być odpowiedni. Już wiem, że wciągają mnie filmy, w których jest jakiś rys niespełnienia, jak w odmęt.

Mam ciekawe doświadczenie z oglądaniem filmów na spontanie. Jest taki jeden, znany, nagradzany – z którego się trochę nabijałam, bo wyglądało mi to na kicz powszechny uwielbiany, więc „ja nie, nie, nie, nie mam zamiaru się do tego zbliżać”. Rok czy dwa później kupiłam DVD z przeceny, tak mi jakoś wpadło, licząc na miły seans, który nie wzbogaci mi wnętrza, da wytchnąć – akurat miałam wtedy jakieś mądre, poważne i pilne zawodowe sprawy na głowie, wymęczające po kokardę. Obejrzałam może ze 20 minut i wyłączyłam, bo… strasznie się rozszlochałam. Rzadko płaczę, może byłoby mi lżej, gdyby umiała robić to częściej. Więc pełne zaskoczenie. Miły wieczór diabli wzięli i pogrzebali. Czułam jednak jakiś obowiązek i potrzebę, by obejrzeć do końca. Mając czas i chusteczki, zrobiłam to kilka dni później (Piotr był chyba wtedy na jakimś wyjeździe, na wakacjach). Ryczałam kilka dni. Do dziś boję się powrócić. Mam jednak taki zamiar, chcę sprawdzić, jakie pojawią się emocje. Temat omawiałam na terapii grupowej, której doświadczyłam dwa lata temu i było to dla mnie ważne doświadczenie, jedno z najważniejszych.

Filmoterapię funduję sobie stale. W moim świecie brak zrównoważenia bodźców. O tym przecież chcę pisać. Nie mam odwagi podać tytułu. Może innym razem. Premiera: rok 2016.

Myślałam, że z „Judy” może być podobnie. W stronę katharsis. No, nie… Czuję się nastraszona. Wciąż widzę chudą, zbolałą, pomarszczoną twarz Renée, grubo pokrytą mocnym makijażem. Wielkie wytrzeszczone ciemne oczy – aktorka musiała nosić soczewki, a ja kombinowałam, że ją to chyba boli. Ta twarz-maska. Ciągłe zbliżenia. Zatrzymała mnie scena, w której Judy je tort. Jest dorosła, do tego bardzo chuda, a wciąż wytresowana, by tortów nie jadać. Smutek. Popsute życie.

Obejrzałam w Nowy Rok. Znów DVD za 50%, oldskulowo. Dobrze, że mam to już za sobą. Zaraz obejrzę sobie coś innego, i wampiryczna twarz Renée-Judy przestanie mnie straszyć. By lepiej spać przypominam sobie pyzatą buzię Bridget Jones z wielkimi niebieskim oczami. Lubię Renée Kathleen Zellweger. Tak w ogóle, nie tylko za Brigdet, nie tylko za twórczość. A ona mi tu z takim czymś. Oskarowym.

Judy, 2019; reż. Rupert Gold 

Jackie

Gra skojarzeń – imiona Judy/Jackie i przypomniałam sobie o tamtym filmie. „Jackie” też mnie zaskoczyła. Kolejny strzał kulą w płot. Nie czytałam recenzji. Kupiłam za parę złotych na straganie, kolejny raz myśląc: „Będzie relaks filmowy, popatrzę na ciuchy”. Nic z tego.

Jackie” to film o stracie.

Mnie wbił. Jest tuż po strzałach w Dallas. Jackie przez cały film balansuje między oszołomieniem tym, co się stało, a pełnieniem obowiązków. Między własnymi – jeszcze nie do końca rozpoznanymi – emocjami, a oczekiwaniami innych, także najbliższych. Natalie Portman dźwiga rolę perfekcyjnie.

Jest w tym filmie dużo pięknej pustki. Bo akcja przebiega bardzo wolno, bo rzecz dzieje się w dużych wnętrzach i przestrzeniach, w których ginie drobna postać Jackie, ubrana w geometryczne kostiumy, w ciele usztywnionym cierpieniem, wygląda jak pionek, jak lalka. Tkwi w zatrzymaniu między światami. Tak to chyba (?) jest, gdy człowiek nagle straci kogoś najbliższego – nie wie, czy sam jeszcze żyje i co ma ze sobą zrobić, gdzie podziać ciało, słowa. Z tamtej bardzo odległej chwili pamiętam właśnie takie mentalne zniknięcie. Obejrzałam tylko raz. Robiąc ten wpis, wyjęłam film z szuflady i zobaczyłam, że pudełko jest puste – płyta wyparowała…

Jackie, 2016; reż. Pablo Larrain

Sils Maria

Kolejny film z imieniem. Kolejna wspaniała, ulubiona aktorka: Juliette Binoche. Gra tu Marię, sławną aktorkę w artystycznym i życiowym kryzysie. Ciekawym doświadczeniem było docenić Kristen Steward w roli Valentin, młodej asystentki sławnej aktorki Marii. Jest naturalna, bezpretensjonalna. Jej bohaterka nie chce dużo, ale widać, że dobrze wie, czego chce – w przeciwieństwie do sławnej aktorki. Pojawia się też bardzo młoda aktorka, Jo-Ann (Chloë Grace Moretz), która chce dużo i bierze to sobie bez skrupułów. Jest to więc rzecz kobieca, pokoleniowa. O przemijaniu, o sztuce. Plus piękne alpejskie krajobrazy, pokazywane w różnych warunkach atmosferycznych (Sils Maria to nazwa miejscowości w Szwajcarii). Lubię obserwować proces skołatanej Marii, która wie, że nie może już zagrać każdej roli, a jeszcze nie chce grać starszych pań. Płyta jest na miejscu.

Sils Maria, 2014; reż. Olivier Assayas


Słodki koniec dnia

Od kilku dni mamy Jandagate w kolejce po narodowe szczepienia, od roku koniec jakiegoś świata.

Bohaterka filmu, grana przez Krystynę Jandę nazywa się Maria Linde. Jest Polką, poetką z Noblem, przyznaje się do żydowskich korzeni, mieszka pięknie i dostatnio w Toskanii, w zabytkowym miasteczku Volterra. Nic nie musi. Jest włoski mąż, córka, wnuki. Cudownie. Jest też młody kochanek, Egipcjanin, Kopt, imigrant, bratnia dusza. Mąż jakiś nieczujny.

Władze miasteczka nagradzają noblistkę jako wyjątkowego obywatela. W Rzymie ma miejsce zamach terrorystyczny. Podczas wręczenia nagrody Maria – nawiązując do zamachu – palnęła taką mowę, że nie tylko wszystkim obecnym, łącznie z najbliższymi spadły kapcie (o kapciach i mężu jest tu oddzielny wątek), ale zrobiła się też wielka międzynarodowa afera. Spotkania autorskie odwołane, kochanek odpadł, męża olśniło, córce wstyd. Maria kompletnie nie rozumie, o co tym ludziom chodzi. Do końca myśli, mówi, robi co chce. 

 Tak oto podpada światu autorytet moralny. Świat ma wobec autorytety konkretne oczekiwania.

Jest poetycko i muzycznie. Uważam, że to bardzo dobry film. Artystycznie. Nie tylko to, że mnie się podoba.

Nie drażni mnie tu maniera Jandy.

Obejrzałam, bo koleżanki, co się znają na babskich sprawach i sztuce mówiły, że dobry. Świadomie :)

Widziałam na profilach starszawych feministek (jak ja i koleżanki), że podchwyciły tekst z filmy, gdy Maria mówi do kochanka, który już nie chce, bo mu zbulwersowani spalili biznes: „Myślałam, że moje stare ciało to tylko jedna z sukienek”.

Słodki koniec dnia, 2018; reż. Jacek Borcuch

 

Broken English

Nic mnie nie zmusi, by użyć polskiego tytułu „Szukając miłości”. Parker Posey jako 30-letnia (chyba) Nora Wilder. Mieszka w Nowym Jorku i jest wariatką (jej słowa). Spotyka Francuza o imieniu Julien, który przypomina normalnego człowieka, ale jak taki mógłby od pierwszego wejrzenia zakochać się w wariatce, z napadami lękowymi, na prochach i procentach, gadającej do samej siebie w kolejce do kibla.

Psychotyczna komedia romantyczna vel Psychiatryczna komedia romantyczna

Dialogi do śmiechu, zdarzenia do zdumienia i kolekcja ‘zaburzonych” postaci, które można sobie diagnozować do woli. Odkąd obejrzałam nie mogę bez niej żyć! ;) Trafił mi się fragment w TV, pod wpływem wyszperałam na allegro.

Nora miała fajne ciuchy, mówiła i robiła, co chciała, a właściwie nie chciała. Nie dawało jej to ani radości, ani korzyści. Chciała zajmować się sztuką, ale się nie zajęła, chciała miłości, ale.. Chciała być pewna siebie i dorosła, ale narobiła głupot.

Bądźmy jak Nora. Luz. Jednak znalazła.

Broken English, 2007; reż. Zoe R. Cassavetes


Jaki z tego morał?

Fajnie jest oglądać filmy i wiedzieć po co :) 

Inaczej szkoda czasu.

Przed pisaniem poszperałam w recenzjach. Chciałam inspiracji chyba. Porównania. Koszmar. Ludzie szukają tła, dna, drzwi kuchennych i dziewiątych wrót, tak samo, aby pochwalić, jak i zjechać. Porównują z tym, tamtym człowiekiem czy motywem. 

Szkoda tylu słów. Nie po to ogląda się filmy.



 


Komentarze

Popularne posty