Matka Polka Czekająca



 
Dużo było i jest w naszym życiu czekania. Czekanie na termin do lekarza, terapeuty. Czekanie aż terapia na da efekty, aż minie trudny czas. Czekanie na urzędowe decyzje w dziesiątkach spraw. Czekanie na odpowiedź. Czekanie na przelew. Na wyrok. Czas zatrzymany. Nazywam go czasem (to przysłówek!) drewnianym. Jest nieruchomy, twardy, ciężki, ale jakoś naturalny. To takie ludzkie czekanie, egzystencjalne. Które po prostu jest. Rośnie sobie obok. Może tylko w naszych rodzinach jest go więcej. Dużo więcej „drzew”. 
Jest jeszcze inne czekanie. Złe czekanie. Czekanie pod drzwiami. Gabinetów, ośrodków, miejsc, gdzie odbywają się zajęcia, terapie, badania, konsultacje. Zawozisz, czekasz, odbierasz, odwozisz. Godzina, dwie, pięć. Rano, w środku dnia, wieczorem. Wtedy, gdy jest wolny termin, twój termin, wyznaczona godzina. Czekanie pod konkretnymi drzwiami może być stałe, albo okazjonalne. Jeśli czekasz pod drzwiami w dosłownym znaczeniu, możesz na przykład czytać. Możesz haftować, szydełkować, często widywałam zajęte tym mamy. Potrzebne są tylko jakieś wolne krzesła. Czasy coraz łaskawsze – pojawia się więcej krzeseł niż 10-20 lat temu. Można wędrować do automatu po kawę, jeśli jest i działa. Oglądać widoki za oknem. Spotkać się ze swoimi myślami. No, i telefon, oczywiście, ale dziś to część ciała, jak noga czy nerka. Duże wrażenie zawsze robili na mnie ludzie, którzy po prostu siedzą. Trochę się powiercą, zerkną na boki, poskrolują, westchną, kichną. Są tacy, którzy zagadują. Nie ma nic cudowniejszego na tym świecie niż spotkanie ludzi w rozmowie. Jednak nie za każdym razem zdarza się cud. Przysięgam – wolę na stojąco patrzyć w jeden punkt niż prowadzić kolejną konwersację o tym, jak ciężko. Może po prostu potrzebuję ciszy. Nie lubię być zagadywana w poczekalniach. 
Złe czekanie wyżera nam czas. Wyrywa wielkie kawałki naszego życia. Wyrywa nas z kontekstów. Nie wiem, z czego jest zrobione. To jakaś sztuczna inteligencja, postać z gry komputerowej. Usiłujesz z nią wygrać, a przynajmniej nie dać się pokonać. Zapisać coś na tych kawałkach życia we wtorki od 12.00 do 15.30, w piątki od 9.00 do 11.00, etc.


Książka, laptop, biuro w telefonie. Kawa, kawa, kawa. Hektolitry czekania. Można pospacerować. Znaleźć klub fitness, do którego zdążysz dojść, dojechać, poćwiczyć i na czas odebrać potomka z zajęć. Można zrobić grafik spotkań z ludźmi na kawusi w czwartki między 16.00 a 18.30, o ile oczywiście nie czekasz na jakimś zadupiu, na które sama ledwo trafiasz. Czynnik ludzki stwarza jednak ryzyko. Że się spóźni, zechce przesunąć godzinę, odwoła, A ty masz ciasne okno, tylko dziś, tylko teraz. Więc miej plan B. I P. Gra w ratowanie czasu wymaga inteligencji, wyobraźni, zaangażowania. Warto rozważyć zakupy w okolicy. Zwykle daje się wytropić fajną piekarnia, dobrze zaopatrzony warzywniak, pasmanteria, tani sklep z czymkolwiek pożytecznym – trzeba tylko zapisać, czego potrzebujesz. Inaczej tracisz szansę na uzupełnienie braków, i trzeba będzie iść do sklepu gdzie indziej w innym czasie, a ty czasu nie masz. Twój czas nie jest twój. Nie robisz tego, co masz zrobić, zrobić powinnaś. Planujesz, co możesz zrobić, czekając. Wpisujesz życie w kalendarz czekania.




Udaje się zorganizować Piotrkowi asystenta, transport, ale są to atrakcje, o które każdorazowo co tydzień, co miesiąc trzeba zabiegać na nowo. Taki system. Jak się nie wkręcisz, zastępujesz wszystkich.

Pandemia zrobiła w czekaniu rewolucję. Nie ma już stacjonarnej kawusi. Łazisz. Bywa miło, jak jesteś elfem. Jak zatyranym krasnoludem, to nie. Biuro w telefonie podczas jazdy autobusem czy tramwajem jako tako się sprawdza, jeśli masz miejsce siedzące. Czekam na otwarcie ośrodka, w którym Piotr spędzałby pół dnia. Na zajęciach, wycieczkach. Znalazłam go tuż przed lockdownem. Piotrowi bardzo się tam podobało. Teraz jest celem mojego czekania. Marzeniem.





*****************

Czas to potężna kategoria. Na temat czasu od lat robię sobie różne notatki i sklejam je w rozdziały. Wrzucam kilka impresji, przedzielonych moim zdjęciami z ostatniego czekania. Mam całe albumy tych zdjęć. Czekam, pstrykając. Pstrykam, czekając. Historia czekania kadrem pisana. Albumy, oczywiście, wirtualne.



Dość tych czasów. Nie mam czasu na rzeczy nieważne. Na czekanie i zastanawianie się, co będzie. Na złudne nadzieje. Wiem już, co się w moim życiu nie zdarzyło. Spojrzenie wstecz jest dłuższe niż to, które widząc linię horyzontu, widzi przed sobą ograniczenie. Nie chcę tracić czasu. Jestem zmęczona myśleniem o czasie minionym, upływającym, nadciągającym, brakującym, i... tym, którego kiedyś mi do czegoś zabrakło. Chcę żyć. Chcę kilku dobrych, szczęśliwych lat, wyciśniętych do dna – to byłoby dobre zakończenie.


Czas brakujący. Obowiązki. Jest ich za dużo. Przytłaczający nadmiar. Ogrom. Jak sterta brudnych rzeczy. Jak sterta rzeczy nieuprasowanych w porządnych domach, w których się prasuje (niektórzy prasują, ja prawie wcale, choć mam fajne żelazko). Praca, syn, sprawy do załatwienia, dom do oporządzenia. Hmm… właściwie nikt nie ma dziś czasu. Urządzenia, oszczędzające czas są największa fikcją cywilizacji. Nie ma na nic czasu. Wieczne jutro. Czy to ja napisałam, że bardzo chciałabym umieć żyć tu i teraz? Osoba, która każdy dzień przeżywa według starannie ułożonego planu? (Pandemia zmiotła plany. Zawsze to jakiś wyłom. Szturchnięcie.)



Czas poukładany. Często słyszę: „Zobaczysz. Jeszcze ułożysz sobie życie”. Ale takie życie to ja już mam! Moje życie jest poukładane, niemal co do kwadransa. Jak przestaje takie być -- wszystko się wali. A na zbieranie, jak wiadomo – nie mam czasu, dochodzi dodatkowy obowiązek… Błędne koło. Wolę oś. Linię, która dokądś prowadzi. A może nie… Może linii jest kilka. Może to nie linie, ale bardziej zaawansowana geometria. Nie wiem. Ale bardzo chcę zobaczyć ten układ.



Czas dla siebie. Chwile wydłubane z całości. Niezbyt lubię rodzynki w cieście. Ten ich mdły, słodkawy smak, który szybko znika. Chciałabym odkładać mój czas na później. Do pudełka, słoika. Ale tak, by się nie psuł. Teraz się psuje. Nie ma smaku, jest niejadalny, zmarnowany. Wyrzucam zapasy raz za razem.

*************

Gdy Piotr czeka cały jest czekaniem. Czeka, czeka, czeka. Autyzm to czas teraźniejszy. Wszystko na już. Nie ma pamiętania o przeszłości. Przyszłość nie istnieje w ogóle. Mój syn tak właśnie funkcjonuje. Co bywa trudne do zniesienia. Chce, by wszystko było już, teraz, od razu. Nie potrafi czekając czymś się zająć. Po prostu, czeka, czekając. Umiecie tak? Nastawiamy timer. Nieważne czy na 7 minut, bo trzeba ugotować makaron albo na dwie godziny, by o planowanej porze wyjść na zajęcia. Trzeba jakoś te 7 minut czy dwie godziny (dni, tygodnie lata…) jakoś znieść. Pamiętam taki terapeutyczny zwrot: „Jak ładnie czekasz, Piotr”. Nauczył się znosić czekanie. Ma na to swoje algorytmy. Powtarza, powtarza, że czeka, czeka. Powtarza, powtarza na co czeka, czeka, Ale o tym, to już w następnym wpisie/rozdziale na temat przestrzeni.
















Jedna z moich ukochanych książek z młodości to „Podróż do źródeł czasu” (hiszp. Los pasos perdidos) Alejo Carpentiera. Wertuję, szukając punktów zachwycenia. Co mnie w niej tak urzekło?



Podróż do źródeł czasu, Alejo Carpentier; Czytelnik, Warszawa 1988, tłumaczenie Kalina Wojciechowska



Zdjęcia zrobione w dzielnicy Wola. P. miał zajęcia z komunikacji. A ja spacerowałam, zabijając czas. Było zimno i ciemno. Ale nie było znęcania się nad czasem, bo lubię robić zdjęcia, i lubię ten kawałek Warszawy -- podeszłam blisko miejsc, które kiedyś widywałam na co dzień. Nim zmieniłam adres. 

Komentarze

Popularne posty