Nieczułość

 

Wiedziałam, że ta książka doczeka się wpisu. Kiedyś. Na liście przed nią były inne tematy. A chcę pisać o niej już teraz. To absolutne i przemożne wewnętrzne wezwanie: o „Nieczułości”, o nieczułości teraz, teraz, teraz! Tytuł nie pasuje… Choć to świetny tytuł... Po lekturze chciałam pytać bohaterki: co wy wiecie o nieczułości?!

Książka opowiada o losach kobiet w czasach powojennych, w których mocno rezonując echa wojny, w rozkwitającym i schyłkowym PRLu. Kobieca saga, rozgrywająca się na Kaszubach. W domu Rozeli, który dla całej historii jest niczym latarnia morska. Rozela, po tragicznej śmierci męża wychowuje w tym domu trzy córki: Gertę, Trudę i Ildę. Z czasem doczekają się one własnych dzieci, w tym – córek.

Dom – miejsce dla kobiet…

Dom na Kaszubach jest punktem odniesienia, a może raczej – wyjścia, narodzin, ale nie krainą szczęścia, niekoniecznie wyborem. Mieszka się w nim, opuszcza go, wraca. Czasem tylko w myślach, czasem naprawdę. Jest dom i jest droga – podstawowe archetypy ludzkiego losu. Wędrujemy więc z bohaterkami przez kilka dekad. Poznajemy losy każdej z sióstr. Rozsądnej i poukładanej Gerty, szalonej i bezkompromisowej Trudy, delikatnej Ildy. Poznajemy gorzką tajemnicę ich matki, która zamknęła jej serce, sprawiła, że Rozela stała się nieprzystępna, wręcz oschła. I, tak bardzo chciałaby ochronić córki przed bólem i złem.

Czy to się może udać?

Nie. Trzeba znaleźć sposób, by przetrwać, znieść ból. To właśnie mówiła Rozela córkom – nie ma co się rozczulać, trzeba sobie dawać radę. Mówiła z własnego doświadczenia. Każda z córek doświadczyła goryczy, każda zebrała mniej lub więcej osobistego szczęścia.

Mężczyźni byli, potem znikali, dawali przyjemność albo bezpieczeństwo, ranili, osłabiali, wzmacniali. Różnie. Trzeba było dawać sobie radę także z nimi lub bez nich. Bez miłości, i wtedy, gdy była niedoskonała. Losy sióstr różnie się ułożyły, coś jednak je łączy – każda podjęła trud, by nie tylko przetrwać, ale też cieszyć się życiem, poczuć się sobą, nie zamknąć się jedynie w przeciwbólowej, "bezpiecznej" nieczułości. 

„Nieczułość” nie ma nic wspólnego z „kobiecą” literatura, w której miłość jest najważniejsza i zwycięża. Opowiedziana jest rzeczowo, z dbałością o szczegóły, pokazując zależności przyczynowo-skutkowe, niczym wnikliwy reportaż -- to literacki debiut doświadczonej dziennikarki, reporterki. A więc uniwersalnie, bez sentymentów. 

Książka jest o tym, jak bardzo na osobiste szczęście ludzi wpływa historia. Właśnie his-toria. Ta oficjalna. Ta nie nasza. Ta z bitew, frontów, zwycięstw, historia władzy różnego szczebla. Powieść dokłada jakby drugi głos do tego, co wiemy o wojennych i powojennych wydarzeniach. Głos z domu, z kuchni, z zaplecza. Gdzie się ceruje, naprawia, leczy, próbuje kochać. Herstory. Małe herstories. Głosy tych, które niekoniecznie wybrały zaplecze, i mówienie z offu, a równoprawnie tworzyły oficjalną historię. Musiały tak wiele znieść, tak wiele ukrywać, tak często ustępować.  Bardzo polecam!


Opowieść rozgrywa się na Kaszubach, skąd pochodzi autorka. Taka saga mogłaby równie dobrze powstać na Podlasiu, na wschodnich krańcach, skąd z kolei ja pochodzę. Noszę taką opowieść, dźwigam raczej. Próbuję unieść. Bo to jest ciężar: ukrywanie ran, milczenie. Jak wiele kobiet ma podobne doświadczenie? Nieistnienia. Nieczucia. Milczenia. Bo i tak nikt nie słucha. Myślałam, że wlokę się w ogonie, jak nudna stara gwardia. Ale dzisiejsze, czarne, protestowe czasy pokazują, że niekoniecznie. Nic nie warte są stare podręczniki historii.

Napisałam, że po lekturze chciałam pytać bohaterki: co wy wiecie o nieczułości. Wydawały mi się tak zżyte ze sobą. 


Mam dwie siostry. Ojciec zmarł, gdy dwie z nas ledwo zostały nastolatkami, a trzecia miała kilka lat. Doświadczyłam, czym jest (albo czym nie jest) tradycyjna rodzina i co oznacza jej rozpad. U nas – nagły, losowy. Mama została z nami sama i to był koniec świata. Złościł mnie ten tytuł, bo moim zdaniem, te kobiety z powieści umiały być razem, wspierać się, nawet przez powroty do domu, do matki. Zdystansowane pisanie Bundy wcale nie jest nieczułe, widziałam w nim wielką empatię, bliskość w stosunku do bohaterek. Taką z głębi, szczerą, nie potrzebują sentymentalnych opisów.

Co one wiedzą o nieczułości?!

Ja znam ją lepiej. Znam to uczucie. Ten mechanizm obronny.

Nieczułości nauczyłam się przy matce. Od dzieciństwa. Słysząc, co ona się z nami ma, co ma się ze mną dziwną dziewczynką, niedobrą dziewczyną. Słysząc niemal każdego dnia przygany i krytykę, na przemian z nagłymi napadami czułości, których po prostu się bałam. Dziecko nie rozumie, dorosłego to męczy (może użyć określenia "toksyczność", dziecko tego nie zrobi).

Ale gorsze było co innego – ciągłe powtarzanie, jak matka cierpi, choruje, co ją boli, gdzie boli. Wciąż boli. Wciąż źle. Cierpi przez milion chorób, no i przez nas. Zatrzasnęłam się. Wyłączyłam. Przestałam reagować. Także na to, że "nie rozumiem, nie współczuję, że jestem zimna i zła". Nie umiałam słuchać mojej matki. Rozumiem, co to nieczułość. Matka mnie nauczyła. Niechcący.

Zerwałam kontakt ponad rok temu. Szkoda, że nie wcześniej. Jak piszę o matce nie czuję nic. Nie mam uczuć dla osoby, której przez całe życie nigdy nie zainteresowało to, co ja czuję, że w ogóle mogę coś czuć. Nie to, czy mam co jeść, czy nie przemoczyłam nóg, czy przynoszę piątki czy tróje, czy mam etat czy radzę sobie bez niego, czy mam na czynsz i czy Piotruś zdrowy.

Wśród krzyków i żalów nigdy nie znalazło się miejsce na mnie, taką, jaka jestem, z tym, co czuję, czego potrzebuję. Nawet po śmierci ojca nie byłam pytana o moje uczucia, bo to przecież matkę dotknęła tragedia, ona cierpi, ona została sama z trójką dzieci, bez pracy... (tradycyjna rodzina – ojciec przynosił pieniądze, matka w domu truła dzieci swoim poświęceniem, bo taka tradycja). Dzieci są dla matki najważniejsze, jako przedmioty jej macierzyńskiej tożsamości, ale jednocześnie zupełnie nieważne jako osoby z zestawem osobowych cech.

Z siostrami dogadujemy się raz lepiej, raz gorzej. Ostatnio lepiej. Ale to wysiłek. Ciągłe staranie, by o sobie pamiętać, nie porzucić się wzajemnie. Nieczułość zbiera swoje żniwo. Każda poszła inną drogę. Nawet mieszkamy w trzech różnych miastach. Nie ma domu. Jest tylko mieszkanie, z którego każda próbowała uciec już wtedy, gdy byłyśmy jeszcze dziećmi. Każda budowała swój świat, swój schron.

Umiem racjonalizować. Dodatkowy mechanizm obronny nieczułych. Mówiłam sobie, że każda z nas, sióstr po prostu próbuje utrzymać się na skrawku własnej powierzchni, jaki sobie w życiu wywalczyła. To bardzo absorbujące. Nie spaść w otchłań. Musimy sobie wzajemnie przypominać, że jesteśmy, samo się nie dzieje.

Racjonalizuję losy matki. Urodzonej pod koniec wojny, w tak zwanych sowietach, z nadzieją, jadącej do Polski, do ojczyzny. Byłam w tamtym miasteczku kilka razy, jako dziewczynka, jako nastolatka. Usnułam sobie własne opowieści o krewnych, sąsiadach, których poznałam. Dziadków nigdy nie poznałam. Babcia zmarła już w Polsce, mama była wtedy nastolatką. Mam zdjęcie na którym mama jest małą dziewczynką, siedzi na kolanach matki, w otoczeniu rodziny. Takie stare rodzinne zdjęcie. Mała dziewczynka, która nie wie, co ją czeka… Schowałam to zdjęcie, bo płakałam za każdym razem, gdy na nie spojrzałam. Pisząc o nim też zaczynam płakać. Nieczułość na chwilę znika. Co spotkało moją mamę? W dzieciństwie, we wcześniej młodości. Jakich rodzinnych tajemnic nie znam? Myślę sobie, że wcale nie musiało to być nic drastycznego. Wrażliwemu dziecku, dziewczynie niewiele trzeba, wystarczy, że patrzy i widzi. Wystarczy, by się zatrzasnąć. Widzi nieszczęście, poniżenie, przemoc, cierpienie. I tych u władzy, i tych, co w domu -- rządzą, albo się podporządkują.

Nie znałam babci i prababci, dobrze poznałam siostrę babci, mieszkała z nami jakiś czas. Z tego, co do mnie docierało zbudowałam jakiś obraz. Obraz kobiet, które nie mogły żyć jak chciały, którym stawiano wymagania. Które się buntowały – tak widzę prababkę, musiała być bardzo niekonwencjonalna i silna, decydując się na mezalians, trzymając krótko domowników. Albo poddawały, nie mając sił, wybierając nie swoje, lecz wyznaczone przeznaczenie. 

Stąd nieczułość.

Wyrażana na wiele sposobów. Milczeniem, krzykiem, oschłością, wieczną histerią i narzekaniem. Los mojej mamy, mojej ciotki –  ona mnie widziała, zawsze była bardziej otwarta na świat. Dała mi dużo dobrego, uczyła, jak być kobietą. Nie taką, co tylko cierpi i wszystkiego sobie odmawia, ale inną -- co może wyjść do kawiarni, nosić błyskotki. 

Nie trzeba światowej wojny, by poczuć i nieść nieczułość. Bałam się mieć córkę, by nie przekazać jej „wirusa” nieczułości. Niech to się już skończy na mnie. Żadna z moich sióstr nie ma córki. Wyuczona nieczułość paradoksalnie bardzo mi się przydała, gdy trzeba było stawiać granice, wychowując autystycznego syna: konsekwentnie trzymać się zaleceń, nie rozczulać, że biedny, chory… Całe swoje uczucia przelałam na niego, ale na szczęście dla obojga nie kocham go sentymentalnie. W nieczułość mogę też uciec od natrętnych autystycznych synowych zachowań. Mam się z nim, oj, mam. Wybaczam sobie, że nie udźwignęłam matki.

Nieczułość pomogła w świecie matek niepełnosprawnych dzieci… (temat, który snuje się na blogu, który powróci)

Dzieci nie są po to, by kobiety mogły wykazać, jak dobrymi są matkami. Nie są po to, by pocieszać mamusię, gdy nic innego jej się w życiu nie układa, zwłaszcza wtedy, gdy po nic innego po prostu nie sięga. Infantylny model macierzyństwa – taki, w którym rozkoszny bobasek obrywa za to, że dorasta i nie jest grzecznym, idealnym dzieckiem, jakie mamusia chciałaby mieć, to coś z czym szczególnie mocno się boksuję.

Martyna napisała mi piękną dedykację. Zachowam dla siebie. Łączy mnie ona z „Nieczułością”. Ze sprawą pierwszego naszego spotkania, które zaowocowało tą opowieścią. Ważny osobiście dla mnie, ale nie tylko. Określenie matka-niewolnica stało się nośne; powtarzane, nabrało mocy. 

Trzeba opowiadać. Milczenie to ołów. Gdzieś trzeba je złożyć, odłożyć, choć na chwilę. W Polsce wciąż brakuje takich opowieści. Ostatnio coraz częściej używam słowa „czułość”. Dzięki Oldze Tokarczuk. Odczarowała je, wzmocniła.

Miałam życie, w którym długo nikt mnie nie pytał o moje uczucia. I ja nie pytałam, także siebie. Dziewczynka dorosła, nawet nie zauważyła kiedy. Tyle było innych obowiązków.

Stąd wzięło się moje pisanie. 



 

Nieczułość, Martyna Bunda; Wydawnictwo Literackie, Kraków 2017


Komentarze

  1. Pamiętam jak płakałyśmy z moją psychoterapeutką. Niedawno. Pięć lat temu. Gdy zbliżały się pięćdziesiąte urodziny. Tyle życia w kokonie, a może bardziej w pancerzu. Pozwalam sobie już teraz marzyć, czuć, mówić o tym co czuję ważnym dla mnie osobom. Nie chcę "bo muszę", "bo powinnam". Oceny innych już dawno nie miały dla nie znaczenia. A jedna ciągle jest jeszcze jakiś ułomek kokonu, który uwiera, nie może się wydostać. Czasem udaję, że go nie czuję, ale, a szczęście, to coraz trudniejsze. Może ta nieczułość brała się ze świadomości, że nikt nas nie słucha? Z losu kobiet, którym odmawiało się prawa do głosu, do czucia? To nie tylko ta ostatnia wojna. To całe pokolenia epidemii, wojen, zmiany rządów, krajów... Płonące gorsety ledwie nadpaliły kokony w które nas zamykają.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kokony. Właśnie kokony i gorsety. Trafnie napisałaś.

      Usuń
    2. Ja na to zawsze mówiłam zbroja. albo pancerz. 'Jestem jak pancernik" to moje motto przez większość życia. Historia z matką - łudząco podobna do mojej... Kontaktów nie zerwałam ale nie umiem nic do niej czuć, Ojca choć nie cierpiałam -zawsze to jakaś emocja, do niej nie umiem. I niestety najgorsze, że jako spadkobierczyni tak bardzo zrytych relacji w jakiejś części je powielałam bo zaimplementowały się głęboko :/ Dobrze, ze ludzkość wynalazła terapię...

      Usuń
    3. "Jestem jak pancernik". Ja mówię, że jestem cerberem. Choć doświadczenia z mamą mam zupełnie inne. Co nie znaczy, że zdrowe.

      Usuń
  2. Oj, przeczytałam z łezką w oku, trochę inną historię noszę, ale też o nieczułości. Tak to kurna jest wgrane głęboko i to poczucie, ten strach, że dziewczynka, no bo lepiej, żeby się na mnie skończyło. I wszyscy my tacy popaprani, wielki wysiłek, żeby czasem się z rodzeństwem zejść, przyjaciół mam na zewnątrz rodziny niż wewnątrz. Przypominam sobie taką scenkę, wróciłam do domu po poronieniu: i dobrze, po co ci jeszcze jeden bachor? No staram się zrozumieć(nawet powiedzmy mam już pewne narzędzia, wiedzę), epigenetykę próbuję ogarnąć, wejść w czyjeś buty, że jak jeszcze jedno dziecko, to może głód (bo wojna być może przecie) i strach przed kolejnym życiem a nie nienawiść do tego bachora, żmii, co się do niej jedynie w nocy wstawało. Podejrzewam, że też bym miała taką myśl, że co wy o nieczułości wiecie. Ale tak patrzę dzisiaj (z wiedzą moja teraz) na to somatyzowanie, bóle, kulenie się na fotelu, "akcje" akurat w święta albo wyjścia, jak na taki głos: zwróćcie na mnie uwagę. No więc trzeba było zwracać, ale to nigdy nie wystarczyło. Gorzej jest jeszcze, wyższy level, kiedy się człowiek zaczyna orientować, że ta machina z somatyzacją, z dystymią (a może już depresją) uruchamia się i u mnie. Nie masz tak?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Uruchamia się. Ja jestem bardzo somatyczna, sensoryczna i zwracam na to uwagę. Nieczułość jest bardzo w ciele. Na pewno będę o tym pisać, i to niedługo. Twoja opowieść robi mi łezkę w oku. Przytulam.

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty