Obecność

 

Znów mam ochotę pisać o tym samym. Wciąż tylko o jednym. O wszechobecności. Choć przeczytałam ostatnio kilka dobrych książek, obejrzałam kilka dobrych (lub mniej) filmów i chciałabym się podzielić. Sobie o tym opowiedzieć,i tym, którzy zechcieliby przeczytać. Pobyć tu ze mną trochę i moimi myślami. Na ten moment, gdy – pisząc o tym, co mnie porusza – chcę poczuć, że jestem. Jako oddzielna istota.

Mam wrażenie, że mówię, piszę, myślę tylko o jednym – o tym, że ON JEST. Tak bardzo, tak totalnie, że nie ma miejsca na moje oddzielne myśli. Na tych kilka myśli, spostrzeżeń, które od tygodni próbują się oderwać, połączyć ze słowami, wyjść na zewnątrz. Mija dzień, za dniem. Mijają noce. I nic nie wychodzi. Nie ma mnie oddzielnej. Jestem tylko przy NIM, za NIM, obok, przed. Poruszam się wokół. Biegam. Lub kulę się na jakimś małym skrawku powierzchni, wyobrażając sobie, że to tratwa ratunkowa, strefa ciszy, jakikolwiek azyl. Może sen. Spędziliśmy tydzień nad morzem. 24 na 24.

Wtedy chodząc za NIM krok w krok, pomyślałam, że napiszę o (nie)obecności, o takim stanie, gdy nie ma nikogo. Tylko my. ON i ja, jako anioł stróż (anielica?!), bodyguard, karmicielka, dostarczycielka wszystkiego. Udaje się to dopiero teraz, dwa dni po powrocie. Na innej energii. Zmienia się ona przecież jak morze, jak wiatr i fale, jak światło nad wodą.


Sytuacja-inspiracja:

idziemy na molo. P. prosi o herbatę. Po kwadransie ma ją, kupioną u ulicznego sprzedawcy kaw i herbat. Gdy dostaje wreszcie kartonowy kubek, radośnie zaczyna biec (charakterystyczne dla biego-skoki, wspomagane dźwiękami) przed siebie, wpadając na rodzinę z małymi dziećmi. Rodzina była zajęta sobą. Nawet niespecjalnie zauważyli P., nie mówiąc już o powadze sytuacji. Kubek z wrzątkiem, kilkuletnie dzieci, wielka postać, która porusza się bardzo szybko. Jak już zamarłam, a potem odmarłam (czynności stałe, automatyczne), przypomniało mi się (automatycznie), że rodzice autystycznych tak często mówią, że po diagnozie tracą znajomych, zostają sami. Mówią, skarżąc się, że przyjaciele znikają. Mnie się zawsze wydawało, że jak już znikają, to z odwrotnych przyczyn – ja uciekam od nich, nie oni ode mnie, od nas.

Dlaczego? Spotkania z ludźmi to spory wysiłek. Na pewno organizacyjny. Gdy każde pół godziny w te czy wewte robi różnicę, nie mówiąc już o takich zwykłych rzeczach, jak: przełóżmy na jutro, może za tydzień. Nieważne, która strona przekłada. Spotkanie musi wleźć w wolną kratkę w harmonogramie. Ale przede wszystkim wysiłek emocjonalny, z czasem, z biegiem dni i lat coraz większy. Coraz dziwniej jest wśród „normalnych” ludzi.

Nie chcę odpowiadać na pytania, co u mnie. Zawsze bardzo mi jest przykro, gdy słyszę, że ich problemy są przy moich malutkie, więc nie będą mi o nich mówić. Ale i coraz mniej rozumiem o czym do mnie mówią… Szczypię się: przestań, przestań, co ty gadasz – spotkania są fajnie, tylu masz znajomych, od lat i wcale się nie wykruszają. Wciąż się stykamy w przestrzeniach życia, to się wciąż zdarza: wspólna praca, jakieś nowe wspólne sprawy. Choć na chwilę. Tylko, że naprawdę jakby coraz dziwniej.

Jest jeszcze taka tęsknota: być w miejscu, gdzie są ludzie, bliscy ludzie, ale nie z NIM. Chociaż czasami nie z NIM. Z istotą wszechobecną, z tym całym moim światem i wszechświatem. Zaznaczającym swoje istnienie bez przerwy, bez litości, obecnym nawet podczas krótkich nieobecnościach od-do, tu-tam. Być z ludźmi, tylko być.

X. akurat była chora, a cieszyłam na kawę na plaży. A. dziś napisała, że czy pamiętam, że przeprowadziła się do Gdyni. Szłam tam, ale deszcz padał, nie doszłam. Tęsknię za naszymi rozmowami, zawsze na najgłębszym poziomie. Ale tak trudno mi się wydostać z mojego pudełka. Nie mam siły. Może się boję. Każdy wyjazd to skupienie na NIM, gaszenie pożarów, lęk, czy coś wywinie czy nie. Wywinął, mieliśmy dzień hydrauliczny, zakończony fakturą. Wyjeżdżać, przyjeżdżać, to pilnować, obserwować. Na pewno i ja odpoczęłam, na pewno było warto, może powtórzymy. Jakieś fotogeniczne jezioro może? Byle było bezpiecznie, bylebym nie musiała się dla nikogo i po nic starać. Niech nikt niczego ode mnie nie chce.

 Jak sobie wyobrażam odpoczynek, widzę morze. I zawsze jestem tam sama. Mam też drugą wizję, która „za mną chodzi”: duży, wygodny dom, ludzie, psy, koty, piękny ogród, weranda z wielkim stołem, ale ja jestem z boku. Mam swój pokój. Daleko, wysoko, z pięknym widokiem. Jakby to była wieża. Tu pracuję, piszę, myślę, patrzę w okno. Jest mi dobrze. Te dwie wizje, wizualizacje są ze mną odkąd pamiętam, czyli jakieś 40 lat… P. – odkąd jest – jest też w tym domu: zajęty, zaopiekowany i szczęśliwy.

Moje pragnienie odrębności zawsze było bardzo silne. Dlatego między innymi byłam dziwną dziewczynką. Najpierw ciasne mieszkanie w bloku i matka, która z miłości i troski nie dawała nam chwili spokoju (nie urodziłam się w bloku, najpierw był dom – mieszkanie na górze). Obserwowanie, ocenianie, krytykowanie znam też z innej relacji. Też mi tam było bardzo ciasno. No i P., jego nieustająca obecność. Jego nieustanne patrzenie. W chwilach, gdy robię coś niezdarnie, w chwilach, gdy każdy człowiek chciałby być sam. Chciałabym pisać o czymś innym. Z P. jest teraz sporo nowych problemów, sporo spraw dzieje się bardziej. Nie wiem, jak temu podołać. Każdego dnia wydaje mi się, że wystarczy to, to i to, i tego się trzymać, a przebrniemy. No, nie bardzo wychodzi. Dni mijają, tygodnie.

Ja wiem, jaki mam problem. Mój problem to ja. To, że próbuję być mną. Pobyć ze sobą choć trochę. O tym też piszę kolejny raz. Jakież to żałosne. Nie umiem być „tylkomatką”. To byłoby rozwiązanie problemów. Najprostsze i oczywiste – pogodzenie się z tym, że ON zajmuje cały czas i przestrzeń. Tak jest i już! Zaprzestanie praktykowania „rozdzieleń” fizycznych i mentalnych, czyli takich, gdy myślę o nim – ON, ten inny, drugi, nie „mój” Piotruś, synek, dziecko, które wciąż mnie potrzebuje, potrzebuje pomocy. Taki mechanizm obronny, bardzo zdrowy. Stosowany głównie przy pisaniu. W życiu nie za bardzo.

Powinien mieszkać oddzielnie, od początku powinna być wprowadzana „oddzielność” – wartość poznawcza taka, że „narzędzi” może być wiele, nie tylko matka.

Opieka wytchnieniowa, upragnione coś i niedostępne coś. Najczęściej poruszany temat, gdy mówi się o wsparciu dla opiekunów. Napisała jedna matka, że chce swojemu dupę podcierać do końca swoich dni (bo wtedy będzie miał najlepiej podtartą). Myślenie niewolnika level hard. Opieka wytchnieniowa – manna dla niewolników.

JA chcę nad morze, nad wodę. Chcę, żeby ruszało się i płynęło.

Dziś widziałam ciekawy film dokumentalny o propriocepcji, szóstym zmyśle. To mnie interesuje. O tym, chciałabym pisać. Na przykład o tym. Ale zaraz zapomnę. Padam ze zmęczenia. Chcę szarego życia. Moje pełne jest nieskoordynowanych, nagłych ruchów,  i wybuchów. 
Szarość ma moc. Pasuje do niej każdy kolor.  Albo nic.


 



Komentarze

  1. Dorota, to NIE JEST żałosne. Piszesz o tym ponownie bo to jest niezaspokojona potrzeba która krzyczy , i dobrze, że dajesz jej dojść do głosu. Potrzeba bycia Sobą a nie "tylkomatką" to jest zdrowy i normalny odruch samozachowawczy. Każda inna opcja to samozagłada - etapami, na raty aż do zniknięcia, zlania się w jedno. Żałosne to jest co najwyżej to, ze żyjemy w kraju i w realiach w których nikogo nie obchodzimy, wytchnąć to sobie możemy tylko wtedy gdy same sobie to stając na rzęsach załatwimy. Zdobędziemy zmiennika, zorganizujemy opiekę a wcześniej - uzbieramy na to siły by zawalczyć. I kasy by opłacić kogoś kto przejmie pieczę. Choć. Na. Chwilę.

    OdpowiedzUsuń
  2. "Dlaczego nie bierzesz dzieci w góry? Zwłaszcza teraz, jak cały dzień siedzą przed monitorem?", "Do lasu? Bez dzieci?". Trudno sobie samej posyłać tratwy ratunkowe. Ale ciągle jeszcze jest ten las i te góry. Fakt - czasem najprostsze wyjście kosztuje bezmiar energii... Czasem wystarcza jej n trwanie w kokonie z powtarzalnymi, rutynowymi czynnościami. Wiesz, czego trzeba. Masz wizję To jeszcze nie plan, a tym bardziej nie jego realizacja, ale jest cel.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty