Taniec wokół słońca

 Pisząc w marcu o Vedranie Rudan wspomniałam, że nie jestem doczytać „Miłości od ostatniego wejrzenia”, choć jej trzy inne wydane w Polsce powieści pochłonęłam. W autobiografii przeczytałam, że „Miłość” była dla niej najważniejszą z jej książek. Autobiografia, czyli „Taniec wokół słońca” ukazała się wkrótce po moim wpisie. Zakupiłam i przeczytałam.




Głaszczę okładkę – przyjaciółko moja, tak, dodaję cię do ulubionych, tych najbardziej. Czytałam, znów (p. poprzedni wpis) wożąc w torebce, plecaku. Po rozdziale, po kilka, po trochu. Bo jakbym piła mocną wódkę, gdy człowiek potrzebuje na ból. Wódki nie piję od dawna. Ale gdy całkiem niedawno, w pandemii padł mi kręgosłup i przez godzinę wstawałam z łóżka, by z jedynej możliwej do wytrzymania pozycji przejść do takiej, która pozwoli dojść łazienki, polecono mi picie mocnego alkoholu – dla znieczulenia.

Na zdrowie.

Nazdravlje (ze słownika polsko-chorwackiego).

Vedrana Rudan nie pije. Wspomina o tym kilka razy.

Rudan bezkrompromisowa i wrażliwa jednocześnie, taka jak zwykle.

Zaczyna się od dzieciństwa w małej miejscowości w Opatii. Wtedy pomyślałam – ojej, tak po prostu? zaczyna od początku i będzie lecieć chronologicznie? Na szczęście potem rytm się zaburza, płyną: rzeka myśli, strumień świadomości, monolog z dygresjami, tak charakterystyczne dla jej pisania. Gdzieś po drodze pojawia się stwierdzenie. które bardzo mnie ucieszyło: kto powiedział, że autobiografia ma być uporządkowana, czy jakoś tak. A może chodziło o to, co w niej pisać, czego nie pisać? Nie pamiętam. Nie będę tego szukać, bo zaraz trzeba odebrać syna z zajęć, nie chcę wlec tego wpisu, przekładać na wieczór, kolejny dzień czy tydzień. Nie mam na to czasu, będę pisać, co pamiętam. OK? 
 Tak, Doroto. OK. Sama pyta, sama odpowiada.

Rudan, pisze autobiografię, zbliżając się do 70. urodzin. I dziwi się, że „Ja mam 70 lat? Ja?”. Mam 20 lat mniej i też się dziwię. Bo to jednak strasznie dużo, choć mniej niż 70. Siedzę od kilku miesięcy przy czymś w rodzaju autobiografii, nie napisawszy wcześniej nic własnego, oprócz i ze 30 albo i 40 mało znaczących publikacji na zamówienie, kulinarnych i brandowych. Pisanych dla pieniędzy. Na życie. Plus blogowanie, plus dziesiątki artykułów pisanych przeze mnie jako matkę niepełnosprawnego dziecka. Vedrana pierwszą powieść napisała po pięćdziesiątce, tak jakoś wyszło. Wcześniej miała życie. Żyła jak cholera. Bardzo gęste miała życie. Jak większość ludzi, jeśli odpowiednio na to popatrzeć. Było w nim dużo walki o przetrwanie – w rodzinie, w swoim kraju. Nie czuła się i nie czuje nikim nadzwyczajnym. Jest – jak pisze – przerażoną, niepewną siebie istotą. Ale żyje jak tylko może, po całości. No, i wiadomo – pyskuje jak nikt.


W tej chwili przychodzi mi do głowy, że Rudan, będąc tak bardzo ekshibicjonistyczna jest jednocześnie skromna. Bo nie uważa się za nie wiadomo kogo nie wiadomo jak zdolnego i nadzwyczajnego. Po prostu pisze, jak chce. W tym opisywanym, zwyczajnym i gęstym życiu walczyła o sprawy bardzo podstawowe takie, jak dach nad głową, trochę spokoju, tyle godności i przyzwoitości, by w ogóle warto było żyć i na siebie spojrzeć. Czasem zarabiała mnóstwo pieniędzy, czasem ledwo mogła nakarmić dzieci. I działo się to na zmianę. Nie tak, jak w filmach i opowieściach o ludziach sukcesu, co najpierw byli biedni, zagubieni czy jacy tam, a potem się wzięli, zabrali się, uparli, coś ich olśniło, szczęście do nich wreszcie trafiło i wyszli na słoneczną prostą. Pierwszy mąż – porażka, ale z drugim się udało. Dzieci wzięły najwięcej – jest tam gdzieś takie zdanie, że gdyby wiedziała, że będzie je tak kochać i tak się o nie bać, to by ich nie miała. Czy jakoś tak.



Pisze więc Rudan głównie o wojnie, jaką długo było jej życie. Raz zwycięstwo, raz porażka. Przy tej, kolejnej okazji proponuję tak zwanym „madkom niepełnosprawnych dzieci”, rozsznurować nieco gorsecik swego nadzwyczajnego nieszczęścia, co takiego nie ma nikt. Ludzie różnie mają, i co ważniejsze – różnie znoszą. Rudan przez wściekłą szczerość, ale i robienie z życia performance’u. Też pisząc. Wydaje się, że Rudan ma łatwość pisania. TAKIEGO pisania. Zawiszczę, mnie ciągle hamują konwenanse. Ciągle coś mi szumi, szepcze, że trzeba grzeczniej, że za ostro, że urażę. Żyję wśród nadwrażliwych, wśród takich, co tak wiele razy zostali wykluczeni, odrzuceni. Jestem tym zmęczona. Także sobą, która jest zmęczona i niezdecydowana, co wolno mi komu powiedzieć, gdzie właściwie przynależę i z kim trzymam. Ostatnio głównie ze sobą.

Zawiszczę Rudan TAKIEGO pisania, żeby skończyć i wydać. I zostać prawdziwą pisarką. Ja piszę w przerwach. Mam bardzo dużo przerwanego pisania. Coraz bardziej czuje (wiek), że tak już może zostać. Mam w domu dorosłego faceta, gotowego na wyprowadzkę z domu, ale system nie przewidział dla niego miejsca na czas, gdy dorośnie. Dziwne, ale prawdziwe.

Rudan pisze o starości, wcale nie spokorniała na starość. Rodzinie z nią niełatwo. Ja swoje 20 mniej też zaczynam nazywać starością – stoję pod drzwiami. Czuję, że wyraźnie nie już nie doganiam. Fotografuję kwiatki, gdy syn ma zajęcia, wrzucam na fejsa i nawet nie potrafię wymyślić sensownego podpisu, tylko jakiś bzdet: Dziś pada, więc kwiatki słoneczne wam podsyłam. Szczypię się i pytam siebie: „Serio, nie wymyślisz nic lepszego? Co z tobą?!”. Odpowiadam sobie: „Nie. Nie potrafię. Chcę wrzucić te cholerne kwiatki. Jestem już stara”

A cholerne słoneczne kwiatki wrzucam i tu. Jakie śliczne.

O samej wojnie Rudan pisze mało, chyba spodziewałam się opisów biegania pośród bomb. Mało. „Tylko” czyjeś zwichnięte życia. Bo był Serbem, albo Chorwatem. Jestem z Białegostoku, wiem, co to „Polacy” i „ruscy”. Moja matka przyjechała do Polski jako nastolatka, z Białorusi. Tu musiała być polska do białości, by nie być nazywana „ruską”. A Polska to dla niej Kościół. Dla mnie ani trochę. Rudan z jej matką nie było po drodze. Gdzieś tam w tej autobiografii napisała, że tak źle traktuje osobę, która tyle pomagała, była na zawołanie, zajmowała się dziećmi, by córka mogła pracować (harować). Zupełnie, jak u mnie. To pomaganie to jednak był ogromny koszt, łańcuch przy budzie. Wiedziałam, że go zerwę. Może szkoda, że nie wcześniej, ale trudno. Domowe ogniska, czy „wrodzone” czy „nabyte” trzeba czasem kopnąć, rozwalić, uciec, by nie dać się spalić. To zawsze wyczytywałam u Rudan, choć nie cytuję dosłownie.


Pisarka wraca do tematów przemocy wobec kobiet, tak dla niej charakterystycznych – zna je „dzięki” ojcu, pierwszemu mężowi. Charakterystyczne jest, że nie używa słowa „patriarchat”. Niedawno złapałam się na tym, że też go prawie nie używam, a pewnie powinnam, bo co ze mnie za feministka. Dzięki tej książce miałam okazję zastanowić się nad nadużywaniem. To, co Rudan pisze o mężczyznach jest naprawdę straszne. Jednowymiarowe. Ale daje przykłady – z domu, z pracy, z obserwacji. Z życia. Dla mężczyzn nie ma ciepłego słowa, bez powoływania się na patriarchat. O dużo młodszym, ukochanym drugim mężu pisze, że to nie jest mężczyzna. Tacy jak on, którzy nie myślą o tym, jak skrzywdzić kobietę, to nie mężczyźni… Mnie nikt nigdy nie bił. Długo byłam „koleżanką kolegów”, dziewczyny, kobiety mnie nudziły. Dziś na nowo przerabiam tamte czasy, pisząc lewackie teksty (chyba refleksyjne, ze względu na wiek… ;) Nikt mnie nie bił. Może bardzo wcześnie założyłam gruby pancerz, tyle się od dzieciństwa nasłuchałam o krzywdzonych, bezradnych kobietach i złych mężczyznach. Niektóre nie są bezradne, grają w gry kobiet, które nigdy mi się nie podobały. Jest jednak ;) bardzo dużo fajnych, wspaniałych, dziś mam je wokół siebie, wspieramy się. Wzruszający jest rozdział poświęcony Polkom, wspomnienie przyjazdów tutaj, spotkań z wydawczynią Barbarą Stępień, a przede wszystkim pochwały, że umiemy zawalczyć o swoje prawa, Chorwatki jeszcze tego nie zrobiły.


Jest to książka o polityce, i wojna, i praca, i te brutalne, chore, zakłamane itp. damsko-męskie relacje – są z nią blisko związane. Rudan pisze (ma jednak dwadzieścia lat więcej), że wolała świat za czasów Tito. W demokracji się ludzie pogubili. Uwaga, sarkazm. Ale zdecydowanie nie tylko. Trudno się nie zgodzić, że dzisiejszy świat oferuje tylko pozorne wybory

Niedawno kuzynka-rówieśniczka bez mojej wiedzy dodała mnie do grupy PRL. Nigdy nie chciałabym być w takiej grupie, co rzewnie wspomina tamte filmy, zabawki, samochody, meble, potrawy, napoje i całą resztę. Nigdy. PRL skończył się, jak dorosłam. Nigdy nie lubiłam być dzieckiem, i dziecka w sobie szukać. Nie tęsknię. Ale zastanowiłam się chwilę na tym, co wyczytałam w „Tańcu wokół słońca”. Dziwny jakiś ten tytuł. Jakoś tak nie pasuje. Jak przyklejony. Wyłonił się z rozmowy z wnuczką. Młodszą, najmłodszą, która ma jeszcze pożyć na tym strasznym świecie. Najpierw przeczytałam, że to „taniec w słońcu”, i tym bardziej byłam zdziwiona. Czemu tak?

Ja się boję ludzi jasnych, zwłaszcza takich z misją, co chcieliby wszystkim swą jasność rozdawać: budzić nas rano, odwieszać zasłony, zapraszać słońce, które miałoby nas stawiać do pionu i wypędzać w świat, by w tym świecie, jak więcej się naprzeżywać, narobić, nacieszyć tym, jaki on piękny. Gorsze jest chyba tylko nawoływanie do bycia pożytecznym.

Lubię dłużej pospać. Nie chcę ciągle do innych dzieci. Tylko czasem,

Boję się, żeby (za) jasne, (za) wesołe osoby mnie nie zjadły, nie zabrały tego, co mam: krytycznego spojrzenia, dystansu, smutku, który pozwala odetchnąć, gniewu, który pozwala coś zmieniać.

Moja ulubiona pora to wieczór po upalnym dniu. Wtedy najbardziej chce mi się tańczyć.

Rudan pisze, że miała piękne życie.

Ja coraz bardziej zaczynam doceniać swoje. Gęste. Różne. Bardzo, bardzo własne.


Jak zdecydujecie się przeczytać „Taniec wokół słońca”, sprawdźcie, o co chodzi z babą z ciasteczkami.

A tu: zaproszenie od autorki


Taniec wokół słońca. Autobiografia, Vedrana Rudan; Drzewo Babel, tłumaczenie: Marta Dobrowolska-Kierył



Komentarze

Popularne posty