Grobowa cisza, żałobny zgiełk


 

Właściwie to już napisałam o tej książce w poście nafejsbukowym fanpejdżu (jakież słowa!), gdy przeczytałam trzy czy cztery pierwsze opowiadania.

Tych kilka zdań wystarczy. Nie chcę jej przegadać. Bo podoba mi się w niej brak przegadania. Czai się tam coś cichego. Czasem wrzaśnie.

Powtórzę więc, że odłożyłam dla niej inne zaczęte rzeczy, tak bardzo chciała być czytana. A wcześniej – zostać kupiona. Bezwzględnie, telepatycznie niczym medium przemówiła do mnie z półki w sklepiku w krakowskim muzeum Mangga. Posłusznie posłucham i podeszłam do kasy, zgarniając też kilka pocztówek.

Książka składa się z 11 opowiadań-rozdziałów. Każde opisuje inne zdarzenie, ma innego narratora, ale opisywane i opisujące osoby pojawiają się po kilka razy. „Grobowa cisza, żałobny zgiełk” ma strukturę powieści szkatułkowej.

Jest to rzecz o jedzeniu i umieraniu. O świeżości i rozkładzie. Okazuje się, że słowami można odmalować martwe natury, takie, jak psujący się tort truskawkowy na przykład. Albo rozjechane pomidory. Albo tak opisać świeże, łapczywie zjadane owoce kiwi, że wydaje się, że tryskają sokiem prosto w twarz. Te duety: jedzenie i umieranie, świeżość i rozkład, które sama wyodrębniłam bardzo się we mnie wsączyły.

Jest tu też sporo fizjologii, medycyny, młodości, starości, miłości. Jest o rodzicach i dzieciach. Same ważne sprawy. Opisane czarodziejsko, ze szczyptą makabry. Czasem szczypta się rozrasta, rozlewa i pokrywa gęsto nawet kilka stron. Makabra tutejsza jest bardziej vintage niż „Klątwa”, bardziej retro. Bardziej w poszukiwaniu porządku, sensu, celu. Ale jednak sporo tam nieżywego – i ciała, i duszy.

Dużo, dużo pięknych zdań, które chce się czytać wiele razy. By nie odeszły, nie poszły w niepamięć.

Bardzo dobrze mi ta proza zrobiła, bardzo, bardzo.

Przeprowadziła w jakiś tunel czasoprzestrzenny, w którym uporządkowałam wiele myśli, zanotowałam je. Przyjrzałam się paru osobistym sprawom, które pokazały mi się w trakcie lektury, jakby wyszły na wierzch ze stron książki. Jakby były w niej jakieś inne strony. Strony pod stronami, słowa pod słowami. Jak z mgły wypełzła na wierzch jakaś moja własna, również żywo-martwa, nieco makabryczna i nieco kulinarna opowieść. O ciszy i zgiełku. Zapisałam.

To było piękne spotkanie.


Na zalanym słońcem placu wszystko było na swoim miejscu – nic dodać, nic ująć. Nawet uważny obserwator uznałby, że oto świat, który jeszcze nic nie utracił.

Dziewczyna miała piękny płacz. Bezgłośny, bezdźwięczny. Taki, który dobrze pasował do kuchennej atmosfery.

Cały pokój miał swój urok, spokojnie mógłby należeć do jakiegoś bogacza o wyrafinowanym guście. Sama chciałabym kiedyś w podobnym zamieszkać. Jedyny element niezwykłości wprowadzały porozstawiane tu i ówdzie narzędzia tortur.


Grobowa cisza, żałobny zgiełk, Yōko Ogawa; Tajfuny, Warszawa 2020, tłumaczenie: Anna Karpiuk

 


 coś osobistego

 


Komentarze

Popularne posty