Self care z różą w zębach

 


Moje pisanie zostało daleko w tyle za czytaniem, a już zupełnie nie nadąża za doświadczaniem. Tematy przemijają, a raczej się przekształcają. Jeśli nie mogły zostać wypowiedziane wtedy, gdy jeszcze krzyczały emocje, ale już tonował je intelektualny dystans – przepadły! Chwila przeminęła. Nawet, jeśli zostały w pamięci, w notatkach, a na pewno też w ciele, emocjach – zmieniły się. Choć nazwane mogą być tak samo.


Mija tydzień, odkąd wróciliśmy z wakacji.

Zaraz miały być kolejne, ale ten tydzień minął za szybko. Oszukał nas czas. Mnie oszukał. Nie pierwszy raz. Nie wspiera mnie, mija sobie, a ja nie umiem stawiać mu oczekiwać, wyznaczać zbyt wielu zadań. Są to zadania pojedyncze, skromne, nie wywieram presji na mijający czas. Jestem dla niego zupełnie niegroźna, mało widoczna, zaszyta w swoich szczelinach istnienia. Coraz węższych.

P. po kilku nocach w domu, odwiedzeniu starych miejsc jest już gotów znów ruszyć w drogę. Prawie miesiąc poza domem to dla niego długo. Dla mnie prawie miesiąc bycia non stop razem, gdy P. nie żadnych zajęć, to też długo.

Cudnie było i fajnie. I gorąco. I burzowo. Tyle wspaniałych spotkań! Spacery, baseny, ogniska, zachody słońca nad jeziorem, wycieczki w góry i górskie okolice, knajpy blisko rocznego limitu i tony lodów. Chyba już je lubię. Tyle lat udawało mi się nie lubić i prawie nie jadać lodów. Przystosowałam się najwyraźniej do świata, który spożywa je w euforii. A mój syn moim światem najbardziej. Cytrynowe, miętowe, czasem śmietankowe. Jego lodowe wybory są bardzo konkretne. Ma ulubione, ale potrafi zaskoczyć i ostro wykłócać, gdy człowiek za szklaną ladą źle odczyta wskazanie paluchem. Łatwo stajemy się rozpoznawalni w odwiedzanych lodziarniach. W dalekich miastach już również :)

Złapałam się się na tym, że powtarzam jak mantrę: „No, dobra cudnie było i fajnie. Teraz chcę wakacji! Chcę odpocząć”. Słowa rozgościły się w ciele, które błaga o trochę wolności, o to, by mogło robić, co chce i spełniać tylko moje życzenia. Wyjedziemy zapewne, ale jeszcze trochę pomieszkamy w naszej klatce, zamykanej na zamek z bolcami, z dużym balkonem, ograniczonym trudnymi zachowaniami sąsiadów. Jak napisałam, czas szybko mija, a obowiązki wolno się wypełniają. Jeden dziennie… Bardzo słabe mam wyniki. Przydałoby się je poprawić.

Bo trwanie, funkcjonowanie wciąż nie zmienia się w życie. Przychodzą myśli, że może kariera skończona. Co właściwie daje ulgę. Już nie muszę… Już mi wszystko jedno. Tylko tyle, ile mogę. Mogę jeden obowiązek dziennie. To się chyba nazywa self care.


Tyle lat karmiły mnie myśli, marzenia, że jeszcze trochę, jeszcze kawałeczek, jeszcze coś tam zrobię, a coś może zrobi się samo i znów dołączę.

Do ludzi. Do życia, jakie prowadzą dorośli ludzie, którzy czasem robią to, czego chcą, robią tak zwane „coś dla siebie”, zajmujące więcej czasu niż wypicie kawy czy patrzenie w sufit ze słuchawkami na uszach, gdy pani D. zabiera P. na spacer. Na godzinkę, półtorej, bo potem on już chce do mamy.

Tyle lat biegłam. Jakbym chciała dogonić tamtą Dorotę. Której się tyle chciało i tyle udawało, której wszędzie było pełno. Dopaść znów tę „sikorkę”, jak ochrzcił mnie jeden z kolegów, wokół której zawsze tyle się działo. "Hej, proszę pani, pani Doroto obecna, ale tej tamtej przecież nie ma!" Ona odeszła. Jak w pleksi zatopiona jest we wspomnieniach. Na zdjęciach, których za wiele nie ma, bo nigdy nie lubiłam własnych fotografii, pozowania. Pogubiłam „pamiątki” z wyjazdów, spotkań papierowe i elektroniczne. Nie (u)pilnowałam. Teraz nadrabiam pstrykając selfies pod dobrym kątem.

Mogę już nigdy nie dołączyć. Może to od nich przytyłam, od tych myśli o dołączeniu, którymi bardzo łapczywie się karmiłam. Bardzo długo. Jadłam je i jadłam. Obżerałam się nimi do nieprzytomności. Ostatnio, gdy dociera do mnie, że nie ma już czego gonić, trend jest odwrotny – zmniejszam się. Tego przecież chciałam. Ale takie to wszystko niepewne. Tak bardzo nie chcę kolejnego rozczarowania.

Przyzwyczaiłam się do niepewności, ale nadal jej nie lubię. Budzi lęk. Chcę odzyskać kontrolę, by lepiej się prowadzić na swojej drodze. (Nie chcę kontrolować wszystkiego. Tym się już zmęczyłam dawno temu) Bo bujam się i chyboczę, i lecę gdzieś w bok, w osty, krzaki, pokrzywy. Za długo już idę, idę.

Jak mam być przewodniczką dla pana P.?

Boję się jego wymagań. Przerastają mnie. (Tylko jeden obowiązek dziennie) Nie mogę być dla niego wyspą i latarnią morską. I tylko tym być. Tylko osobą służącą pomocą drugiej osobie. Podobno to miłość. Ale mnie się zdaje, że to nieprawda. Jedna osoba nie może służyć do pomocy innej osobie. Nawet gdy chodzi o dziecko.

To uzależnienie. Ładniej – współuzależnienie.

 

Napisałam felieton, któremu redakcja nadała tytuł „Przywrócić pamięć o sobie” – ładny bardzo, ale brzmi też jakby chodziło o kogoś, kto umarł, o to, żeby dobrze go wspominać. Napisałam o współuzależnieniu, o tym, że my rodzice dzieci z niepełnosprawnościami tracimy tożsamość, zapominamy kim jesteśmy. W poradniach zdrowia psychicznego – zdanie specjalistów – trzeba nas traktować jak współuzależnionych, jak „żony alkoholików”, jak DDA. Nie znaczy, że nimi jesteśmy, chodzi o te same mechanizmy, drążące psychikę – starania, na przemian z poddaniem się i rezygnacją, życie w niepewności, lęku, co dalej, bez przestrzeni na zaspokajanie własnych potrzeb, zapominanie o nich. Obumieranie. Dostało mi się za ten tekst w równym stopniu, co był chwalony i szerowany. Oburzone osoby znalazły w moim tekście zarzuty wobec rodziców i broniły ich: nie mogą odetchnąć, bo nie mają wsparcia. Nie odpowiedziałam od razu. Już ostygły emocje po tamtych sporach. Temat się zmienił. Tak o nim napisałam teraz. Mało gniewnie.

Pewna dziennikarka po jego przeczytaniu postanowiła szerzej opisać psychiczne problemy opiekunów: nasze depresje, nasze bieguny, wypalenia, to, że nie znajdujemy pomocy, czasem nie mamy siły jej szukać, bywa nieadekwatna. Tekst ukaże się wkrótce. Temat jakby nowy w natłoku tematów o zmęczeniu, poświęceniu i walce. Dobrze, że ktoś chce dalej grać na tej czułej strunie.

Jedni potrafią konfrontować się z decydentami, organizować protesty, formułować postulaty, pisać propozycje ustaw. Innym lepiej wychodzi „czułe rzecznictwo”, drążenie pod skórą, w szczelinach. I z tych dziur, szczelin przyglądanie się szerszym kontekstom.

Współuzależnienie zaczyna się od myślenia, od języka, od powszechnego powtarzania: my bierzemy leki, my mamy terapię ręki, my potrzebujemy ortopedy, neurolog nas wyleczył… Zamula się nam w głowach. Nie pamiętamy o sobie, jako odrębnej istocie. Zapominamy, by mówić ja. Ja też o tym zapominam.

Co tam opieka wytchnieniowa albo westchnieniowa raczej, do którego to sformułowania mam ewidentną niechęć! Jest dla mnie synonimem braku wsparcia, najlepszym podsumowaniem systemu, który nie traktuje osób z niepełnosprawnościami jak obywateli, a ich rodziców jak ludzi. Macie tu chlust wody w waszym więźniu, napijcie się, by przeżyć jeszcze trochę, dalej żyć nie waszym życiem.

Chcę życia. Jednak. Innego niż to, które odeszło, ale mojego. Póki co pielęgnuję to swoje czytanie, pisanie, oglądanie, pielęgnuję rozmowy, nie tylko o autyzmie. Chcę pamiętać o sobie, chcę pamiętać, o tym, co lubiłam robić, lubię pamiętać. To dodaje sił.


Coraz więcej smaków oferują dziś lodziarnie. W libańskiej knajpce niedaleko mieli kiedyś takie z pistacjowej żywicy. Zniknęły. Pewnie nie miały powodzenia, a może zbyt trudno o składniki. Teraz najczęściej wybieram różane. Różany self care na życie kolcami usłane. Szkoda róż, zawsze szkoda róż, gdy więdną i usychają. Zawsze. Jak lody mogą przedłużyć kwitnienie, to niechaj będą lody. 







Komentarze

Popularne posty