W głębi (i na płyciznach) kontinuum






Czysta utopia. Baśń społeczna. Fajne czytadło. Dziwne refleksje.

Dość nieoczekiwana lektura.

„Zawiniła” siostra – robi pedagogiczne kursy, od lat pracuje z dziećmi, młodzieżą. Potrzebowała tej książki. Trafiłam na wielką przecenę i zakupiłam dla niej. Ale siostra, mieszkająca daleko, w innym mieście, dorwała już inny egzemplarz.

I tak zostałam z własnym Kontinuum. I przeczytałam. Bez kolejki.

Nie wiedziałam, że to kultowa pozycja, która „odmieniła sposób postrzegania dzieciństwa i rodzicielstwa”, zapoczątkowała ruch Rodzicielstwa Bliskości. Czy coś mnie usprawiedliwia? To, że jestem matką specjalną? I, co ja wiem o rodzicielskie? Tak, to mnie usprawiedliwia. Zaraz napiszę dlaczego.

Szkoda, że nie przeczytałam 26 lat temu. Byłoby mi na sercu cieplutko, gdy kołysałam dzidziusia. Pierwsze oryginalne wydanie – 1975, drugie – 1986, to polskie, które mam jest tłumaczeniem tego drugiego. Czyta się zaskakująco dobrze, popłynęłam sobie sprawnie przez amazońską dżunglę, w której autorka, Jean Liedloff spędziła trochę czasu i skąd wywiodła swą teorię kontinuum.

Nie tak znowu długo tam siedziała, właściwie raczej krótko. Wyprawiła się na kilka pobytów wśród Indian z plemienia Yequana. Nie miała dzieci (zmarła w 2011), ale miała pod opieką zwierzaki. Nie była ani psychologiem, ani pedagogiem, ani w ogóle nikim uczonym. Posiedziała z tymi Indianami i naszły ją refleksje, wizje, niemal objawienie – nowe spojrzenie na wychowanie dzieci.

Fenomen.

Taki prawie Freud, który też za bardzo się nie przykładał, nie robił badań naukowych, pomęczył kilka babek, coś tam ponotował. I zadziałało!

Liedloff uznała, że wypadliśmy z poprawnej i jedynej słusznej drogi ewolucji, że nasza kultura odebrała nam naturalne instynkty. Ewolucja to rozwój, to życie od dzieciństwa przez dorosłość po śmierć. I my to schrzaniliśmy na całej linii tworząc jakieś kolejne teorie na temat wychowania dzieci, zakazy, nakazy, które młodym matkom tylko w głowach mącą. A co najgorsze odbierają niemowlętom, dzieciom możliwość swobodnego uczenia się, doświadczania różnych rzeczy. Wystarczy, by mama była blisko, dostępna, by nosiła na biodrze (w chuście), by przytuliła, gdy dziecko tego potrzebuje. Cały arsenał używanych powszechnie komunikatów: zostaw, nie ruszaj, tu nie wolno i ogradzania terytoriów dziecięcych wędrówek jest zupełnie niepotrzebny. Porody odbywają się w szpitalach, taśmowo (pamiętajmy – rok 1975, 1986).

O narodzinach: „Każdy nerw pod świeżo wystawioną na wpływy zewnętrzne skórą łaknie objęć, cała istota dziecka, wszystko, czym ono w tej chwili jest, dąży do tego, by znaleźć się w ramionach matki”

Dzieci w naszej kulturze pozbawia się tej bliskości. Matki są pod presją rad i porad, „wykastrowane”. Nie potrafimy zaufać dzieciom, a to najbardziej chodzi. Zaufać, dać szansę, by świat poznawały same, doświadczając, nie słuchając naszych zakazów i nakazów. Wydaje się to całkiem sensownym spostrzeżeniem. Hm, oczywistym. Praca nad językiem ruchu, której doświadczyłam również odnosiła się do swobodnych ruchów rozwijającego się dziecka.

Wyrastamy na ludzi, żyjących w wiecznym braku, niedostatku uczuć, kompensujemy sobie tę deprywację zdobywaniem zbyt wielu dóbr, poprzez wygórowane ambicje, rywalizację.

Autorka zachęca do powrotu na drogę ewolucji.

To jest tytułowe kontinuum. Pójście za instynktem. Spełnienie marzenia, że możliwy jest powrót tam, gdzie dobrze, ciepło, spokojnie, gdzie nie ma presji na wyniki. Gdzie najważniejsza jest wspólnota.

„Głównym celem filozofii kontinuum musi być przemiana intelektu z niekompetentnego mistrza w kompetentnego sługę”.

„Celem życia jest samo życie, celem dobrostanu jest pobudzenie tego, co wytwarza poczucie dobrostanu”


Zapisałam, ale jak wyjęłam z kontekstu i widzę gołe zdania, łapię się za głowę.

Mam wyraźny problem z poluzowaniem cugli intelektu (sformułowanie z książki).

Przez tych 20 lat z okładem wychowywania autystycznego, ukułam teorię, że intelekt cholernie się przydaje, i mnie, i każdemu, kto się Nim i podobnymi osobami, które różnie funkcjonują, zaskakują swoim zachowaniem opiekuje, zajmuje, czegoś uczy. Mam problem z przykładami z życia Yequańczyków, z opisywaniem go tak sielankowo, z kilkoma wtrąceniami, że nawet tam jakiś rodzic czasem wkurzy się na dziecko (bo normalnie się nie wkurzają), albo dziecko jest wredne (bo inne są spokojne i wyluzowane). Na przykład dziecko kogoś, kto żył jakiś czas wśród białych. Za mało to skomplikowane, choć przecież właśnie o to chodzi :)

Jest w tej opowieści coś przyciągającego. Jak w bajce, którą się komuś opowiada, której się słucha. Język oblewał mnie jak łagodny, ciepły strumień, jak głos najlepszego kołcza, co gada (i gada, i gada) kojąco i na pewno powie coś, co mocno do ciebie trafi. I będziesz zadowolona. Jak się temu poddawałam, czytałam sobie po prostu, było fajnie. Ale włączył mi się intelekt i koniec z fajnością.

Mam problem z tym wpisem. Nie klei mi się żadna pointa. Coś mi mówi (intuicja chyba), że wszyscy tę książkę znają, spóźnione są moje opisy i konkluzje.

Świat, w którym trzeba pracować po 8 godzin z dala od domu nie został wymyślony dobrze. Zamykanie matki samej w domu z małym dzieckiem też. Świat, w którym dzieci wszędzie, dosłownie wszędzie towarzyszą dorosłym widzę jako alternatywę dla niektórych. Wtedy popieram. Nie dla mnie. Chcę czasem bez dzieci. Żadnych. Do restauracji, do teatru, do chałupy nad jeziorem. Może tam naszłoby mnie na podobne frazy:

„Każda komórka dżungli pulsowała życiem, wiecznie przemieniającym się, nienaruszonym i zawsze doskonałym”

Słyszę szept terapeuty P. sprzed lat, pracującego z dziećmi, rodzinami, który stał się dobrym znajomym: „Najgorsze są te w chustach. Tym nic nie można powiedzieć”. Takie matki-kocice. Ale przecież to dobre jest. Taka chusta. Taka bliskość. Teraz mówi mój intelekt, a czucia nie ma za grosz. Tak, mam coś z tym macierzyństwem nieposkładane. A może właśnie poskładane w jakieś inne kontinuum?

Nie wiem. Przeczytałam kultową książkę, ma z milion recenzji, to co ja tu jeszcze będę.

Dla mnie osobiście – dobre doświadczenie.

Pisanie nie idzie, ale w duszy coś tam zagrało jednak. Teoria jest OK. Naprawdę ciepło od niej w brzuchu. Tylko ta głowa przeszkadza...




W głębi kontinuum, Jean Liedloff; Mamania; tłumaczenie: Cezary Urbański








Bonus:

Kasia Babis o szurocelebrytkach, zwłaszcza o (czternastej) książce „Dobrostan” Agnieszki Maciąg. Jak dobrze, że nie muszę tego czytać, ale w empikach każda kolejna Maciąg wchodzi wysoko, sprzedaje się.










Komentarze

Popularne posty