Trzy światy, jedno piekło

Tym razem oddaję blogowe łamy Annie Millerson (pseudonim). Przeczytajcie przepiękne opowiadanie o spotkaniu. Trzy kobiety, trzy matki, trzy światy. Podobne wewnętrzne podrażnienia i udręki.
To się nazywa ambiwalencja. To się nazywa rozdarcie.

Bycie matką dziecka z niepełnosprawnością nie jest czymś, co się bezwzględnie, pokornie akceptuje. Czuje się więcej niż można wypowiedzieć na głos. Czuje się czasem niepohamowaną wściekłość. „Wiemy o sobie więcej niż powinnyśmy” – szczerość to terapia, bliskość doświadczeń pozwala przetrwać, pozwala mieć takie chwile, jak ta opisana. Wypad blisko natury, także w sensie metaforycznym. Natura bywa żywiołem. Czytajcie.




Trzy światy, jedno piekło


Jest sucho i chrupko. Nawet jeśli ziemia, po której idziemy roztrzaskuje się pod stopami, to taką jesień właśnie lubimy. We trzy wtórujemy sobie mruczeniem i ustawiamy swoje blade twarze w stronę łaskoczącego słońca, zupełnie jak talerze mające zbierać energię z całego wszechświata. Jest nam potrzebna. Przynajmniej tak sądzą wszyscy, którzy patrzą na nas z zewnątrz. Nam wyjątkowo jest potrzebna energia, by być tymi, którymi jesteśmy.

Trzy kobiety.

Trzy światy.

Trzy superheroses.

Trzy piety.

Trzy madonny bez łasiczek. Chociaż bardzo chętnie się myśli o naszych synach jak o mniej lub bardziej wyuczalnych zwierzątkach. A więc trzy damy z losem, co zawiązuje i zaciska duszną codzienność u szyi niezależnie od urody pory roku.

Tak. Od początku do końca nic tu nie jest takie jak potrzeba. Nawet jesień przywdziała lekkie, zwiewne ponczo lata, zamiast płaszcza wilgoci szarpanego wiatrem. Nic w tej sytuacji nie trąci normalnością, znakomicie ją udając czy raczej robiąc grymas, który wolny obserwator zinterpretuje jako zwyczajne, satysfakcjonujące i nad wyraz proste. Kadr z życia, który najczęściej jest ignorowany i zapominany. Można by rzec, okienko pogodowe w męczącym ciągu wspinaczki na szczyt, którego nie widać od lat.

Pomost, na którym siedzimy wbiega deska po desce w łąkę. Spodziewanej wody ani śladu. Jakoś trudno nam uwierzyć, że tutaj jesteśmy. We trzy. Same. Rozdzielne i połączone. Justyna nosi okulary i marszczy nos, Róża zawiązuje bluzę na ramionach i cyka zdjęcia, jakoś tak szaleńczo, ja kładąc plecy na ciepłym drewnie szukam ponad nami księżyca, tego który dzisiaj ma zaćmiewać słońce. Taki to jest dzień z cieniem w tle. Nogi nam nie dyndają, chociaż humory mamy poczerniałe, nieco wisielcze, a to, co zostawiłyśmy, przyjeżdżając w to odludne miejsce, wisi gdzieś nieopodal. Chyba właśnie dynda, trzymając nas na emocjonalnym pasku. Pomimo. Pomimo tego, że to była nasza decyzja, że odważyłyśmy się odpowiedzieć „tak” na zaproszenie, że zabrałam kapelusz, i że jadąc tutaj pociągiem nie dałam po sobie poznać, że się zamartwiam, że tęsknię, że jednak oddycham lżej, ale z poczuciem winy w wydechu. Leżę z zamkniętymi oczami. Przez powieki przebijają się ostre promienie, ciepłe szpilki bez łebków, zszywki, które nie pozwalają patrzeć w przestrzeń nieba. Myśli chodzą w naszych głowach jak koty. Cicho, pozornie miękko, zadzierając pazurami tkaninę spokoju to tu, to tam. Dziurawiąc delikatną materię tej chwili. Z wydartych w płachcie umysłu otworów rozsypują się oczka, tworząc w głowie każdej z nas wewnętrzny wzór myśli o tym, co kochamy i czego nienawidzimy jednocześnie. Obie kategorie katalogują te same sytuacje, twarze, które zasypiają zbyt późno, a budzą się każdej nocy, gdy księżyc jest bliżej ziemi. Dzisiaj na pewno też nie będą spać, będą przemierzać przestrzenie naszych domostw, obijając się o ścian, pijąc, jedząc, sikając, może nawet niszcząc przedmioty, które ukłują ich sferę komfortu. Będą krzyczeć i gryźć własne wargi, a potem kostki na zaciśniętych pięściach.

Nie prowadzimy rozmów wprowadzających. Tych z gatunku o pogodzie, czy ciuchach. To strata czasu.

- A twój jaki jest?

- Też masz takiego?

- Ile ma lat?

Mam wrażenie, że wiemy o sobie więcej niż powinnyśmy, więcej niż pozwala na to stopień i długość naszej znajomości.

- Jasne. Mój też.

- Samodzielny?! Łoł to masz super.

- Wiesz… nie wydaje mi się , że super. Zagrzeje sobie parówki na śniadanie, więc weźmie też kredyt w banku za kilka lat, albo chcąc być lubianym zrobi coś, czego nie będzie w stanie ocenić jako przestępstwo czy zwyczajną niegodziwość wobec innego człowieka.

- Mój nie weźmie kredytu, bo przed tym zdemolował by biuro bankiera.

Gorzko się śmiejemy, znowu szukając ciepłego światła, odwracając wzrok i obracając twarze, jak anteny w stronę życiodajnej jarzeniówki, która nie kołysze się nad nami. Tylko wisi. Tylko zaciera cienie, które odważnie włażą pomiędzy trzy kobiety, jakby były u siebie.

Nagle gdzieś z wnętrza jednej z nas pada.

- Czy wy też nienawidzicie? Czy czujecie, że nienawidzicie własnego dziecka?

Żadnej z nas to, co słyszy nie zaskakuje. Nie wzdrygamy się, a nasze ciała nie wykonują szarpanych ruchów, jak drgań nadepniętej przez bucior gadziny.

Właściwie nie ma pauzy…

- Nie wolno mi ale tak. Prawda, że nie wolno?

Ale dlaczego nie wolno? Nie wolno czuć, że gdyby nie ta zaplanowana decyzja o macierzyństwie byłabym bardziej szczęśliwa, byłabym odpięta od budy, byłabym zwyczajna? Dlaczego nie wolno mi ani cicho, ani głośno pomyśleć, że bujam się pomiędzy nienawiścią i miłością do mojego syna? Dlaczego, dlaczego tego też mi nie wolno?

Odgarniam włosy, które widziały fryzjera jakieś dwa lata temu, zakładam kapelusz, a podcień jego ronda wypycha bruzdy na mojej twarzy.

- Urodził się zdrowy. Dziesięć punktów. Duży i chyba radosny, a oczy miał i ma jak kosmos. Dużo jadł, zupełnie jak teraz, gdy ma trzynaście lat. Jest całym moim światem. Ale tak. Czasem nienawidzę tego świata i nienawidzę siebie za to, że pozwalam sobie na strach, jęk przed zaśnięciem i tego, że się wam właśnie przyznałam. Bo przyznać się to nie w porządku. Jestem matką, matką takiego dziecka, opiekunką, piastunką bez terminu ważności, z dożywotnim kontraktem na służbę przy łóżku czy drzwiach, przy garnku i plamie rozlanej zupy. W pakiecie z rozstępami na pośladkach dostałam ich twardość, gotowość na kopanie i prężenie jak strunę. Trzymaj pion. Trzymaj fason. Poleruj blade policzki różem i mów bliskim, częściej niż obcym, że rozumiesz i doceniasz to, gdzie i kim jesteś dzięki swojemu dziecku.

- A gdzie jestem?

Jest trochę ciszy, trawa udająca wpływającą pod pomost wodę szemrze i lekko uderza w rytm naszych pobudzonych serc.

- Miło jest tak posiedzieć z kimś, kto też nienawidzi i czyja nienawiść jest rewersem równie głębokiej miłości, które istnieją jednocześnie jak blada i mięsiście ciemna strona księżyca.

Łączy nas ten durny śmiech, jak brzęk rzucanych talerzy, jak wspomnienie naszych zdrowych dzieci, naszych synów, którzy zniknęli, i których mordowanie w naszych marzeniach ciągle trwa.

Jak to się dzieje?

Tak po prostu. Od poranka do wieczora. Ja morduję niekiedy także podczas nocnego wypoczynku, który z wypoczynkiem się kojarzy, a który przynosi pot i płytkość, czasem nawet oddechu.

Morduję też na przykład wtedy, gdy układam swojego syna obłożonego stertą pluszaków i poduszek do spóźnionego snu. Przez otwarte drzwi słuchać jego oddech. Nie, nie czekam, żeby przestał oddychać, czekam żeby śmiał się przez sen tak jak wtedy, gdy miał kilak lat, zanim zmieniło się wszystko i nic. Ponad dziesięć lat temu rósł we mnie jak grzyb nakropkowany marzeniami. W jego przypadku także okazało się, że najpiękniejsze okazy, duże, dorodne, zostają samotnie tkwiące pośród listowia, że nikt ich nie chce – no chyba, że zasłużą swoją obecnością na wywracający ich piękno kopniak, kogoś, kto nic o nich nie wie, poza tym, że nie pasują do koszyczka czy do sosu.

Inna z nas morduje marzenia o standaryzowanych sukcesach swojego dziecka za pomocą łez zatkniętych obok sedesu, najczęściej wieczorem, rytualnie albo w kieliszku prosecco, na które bywa skandalicznie dobra promocja, jak na wszystko to, czego tak naprawdę się nie potrzebuje.

Róża wkłada na nos duże, ciemne okulary i ukrywa przed resztą swoje zamrożone spojrzenie. Przez szybki zdaje się patrzeć w dal, zupełnie nieruchomo, a jej ciało rośnie w słońcu wzwyż, ciągnięte za kąciki ust wprost do niebieskiego dachu nieba.

- Rozpadliśmy się – wyrzuca z siebie – a potem ja uparłam się na opiekę naprzemienną i zdaje mi się, że tylko dzięki temu przeżyłam. Udaje mi się żyć dzięki tym krótkim momentom, błyskom wolności, w które wkładam innych ludzi, sprawy, udając, że normalność jest dozwolona także dla mnie.

- Wiesz, mam wrażenie – rzuca inna z nas – że byliśmy strzaskani i nieudolnie poskładani jeszcze przed tym momentem… Jak powinnyśmy nazywać ten moment?

- Oficjalnie – diagnoza.

- A nieoficjalnie?

- Sąd kapturowy. Skazanie bez procesu i bez winy.

Tak to się odbywa na poziomie grup przedszkolnych, zajączków, grzybków czy pszczółek. Trochę pasujesz, a trochę nie. Im dziecko większe, tym mniej.

- Kocham go – wiecie?

Myślę, że bez niego byłabym jak miękki balonik. Dzisiaj też potrafię być jak gniotek z kiosku, który miesiącami tęsknie wisiał z nosem przy szybie, zanim przyciągnął czyiś dotyk. Potrafię, tylko częściej jestem twarda i krucha. Skorupkowa. To brzmi odpowiednio. Takie z nas skorupki, ciągle pełne.

- Czasem mówię, że mam z nim trzy światy. I właściwie to prawda. Mój świat, o który próbuję walczyć. I dlatego tutaj z wami siedzę. Jego świat, do którego pukam i pukam, gdzie po kilkunastu latach jest dla mnie miejsce do rozmowy, choćby tylko spojrzeniami. Nasz świat. Wspólny, zadziorny. Nasz. Dla mnie czasami trochę zbyt samotny, a dla niego trochę zbyt ludny, duszny, głośny, chociaż pachnący ulubionym makaronem z pomidorami.

- Trzy światy.

Dziewczyny! Czy nie ma w tym czegoś wspaniałego. W tej wielokrotności, spójnej i niezmiennej, nawet niekiedy bardzo strasznej. Bo przecież jak rodzisz dziecko spodziewasz się jednego świata, a potem jego rozwarstwienia, na bezpieczną, czułą odległość. A tutaj… trzy.

Na pomoście siedzą trzy kobiety. Dwie blondynki o nieoczywistych rysach twarzy, miękkich i ostrych zarazem i brunetka, której skóra mocno kontrastuje z chustką włosów.

Trzy kobiety.

Trzy światy mnożone razy trzy.

Trzy powidoki swoich synów.

Ich oczy, światłoczułe zaostrzone szpilki o ciemnych łebkach patrzą na boki, rozglądając się za obcymi, nieznanymi i niedostępnymi dla nich światami.

Siedzą w piekle leków, projekcji przyszłości swoich zależnych, na wpół dorosłych już dzieci…

- Hej. Pamiętacie? – Rzuca jedna z nich.

„To taka gra, na tej grze nie wyjdzie źle Ten, kto ma nadzieję

I gdy wiosną maj szaleje

Gna z ochotą wściekłą

Z piekła w niebo, z nieba w piekło

Z dziewczynami w niebo-piekło wiosną gra” (Wojciech Młynarski)

- Po jesieni będzie zima, a potem… potem kolejna wiosna… w trzech światach.

Anna Millerson

Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty