Powiedzieć strojem: oto jestem!







Wytrwale piszę o codzienności. Uważam to za bardzo ważny temat. Porzucono nas nie tylko we wspieraniu pracy opiekuńczej, ale i prac reprodukcyjnych, które wykonujemy równolegle z opieką. Kręcę się wokół wysysającego siły krzątactwa. Gotowania, które nazywam kompulsywnym, i robię o tym warsztaty. Sprzątania, z którym kompletnie już nie daję rady i szukam alternatyw, bo tak się dłużej nie da po prostu.
Wiele razy chciałam temat poruszyć temat ubierania się, ciuchów.

Czy matki niepełnosprawnych dzieci mają czas na strojenie się, na porządną stylówę?
Ja nie wiem, czy na pewno włożyłam wszystkie niezbędne części garderoby. Sprawdzam. Mam stałe zestawy, w które można szybko wskoczyć. Bo zwykle wskakuję szybko, gdy trzeba rzucać poprzednie zajęcie i gnać, biec lecieć. Na spacer z Piotrem, zawieźć/odebrać, coś załatwić na mieście, itp.
Pośpiechem przy ubieraniu się jestem tak samo zmęczona, jak wszystkim innym wrzuconym na wielki wóz z napisem: Jesteś matką.
Plus to, że On patrzy. Wkładam buty, i on włada buty. Zdejmuję, wkładam inne, bo chciałam tylko sprawdzić, które bardziej pasują. A on się gubi w sytuacji, złości. Awantura gotowa.

Porządkując pliki, znalazłam tekst, który napisałam w styczniu 2023, bo coś mnie naszło, by wziąć udział w konkursie, ogłoszonym w Vogue. Bardzo się bałam, że gdybym dostała nagrodę musiałabym iść na jakąś galę, wystroić się odpowiednio -- co mogłoby być męczącym wyzwaniem, i pozwalać się fotografować. Nie doszło do tego :) Więc tekst jest mój i, nanosząc kilka drobnych poprawek, wrzucam na osobiste medium.





Uwielbiam ciuchy.

Nie znoszę ich.

Za dużo ich mam, by znosić do cna.

Czy więc kocham siebie czy może wciąż siebie nie akceptuję, zakrywając się coraz to nowymi ubraniami, coraz nowymi pomysłami na to, jak być najlepszą wersją siebie?

Od tylu już lat szukam najciekawszej formy dla stylu, który potrafię nazwać, ale wciąż nie jestem pewna, czy potrafię go skonstruować, ukształtować, włożyć, udźwignąć. Wyjść i powiedzieć strojem: oto jestem! Odważna, nonszalancka, zmysłowa, zadziorna i prowokująca. Taka jestem. Właśnie taka. Kto o tym wie?!

Szata zdobi człowieka. Szata mówi o nim wiele. Pozwala wykreować komunikat. Wiem to od dawna. Od czasu, gdy jako nastolatka wklejałam do wielkiego zeszytu wycięte z czasopism – z rubryk modowych, zajmujących jedną stronę – zdjęcia modelek w ciuchach, które mi się podobały. Od czasu, gdy jako nastolatka samodzielnie uczyłam się szyć i szyłam, farbowałam, naszywałam aplikacje. Byle tylko nie wyglądać jak wszyscy. Jak wszystkie. W czasach sklepów z odzieżą. Nim nastały sieciówki, butiki projektantów, pojawiły się pisma całe wypełnione modą. Dziś wolałabym nie oglądać swoich dawnych kreacji. Nie ma obaw – już nie istnieją. Przepadły w dziejowej transformacji. Ja chyba też przepadłam. Ciągle siebie szukam. Dziewczyny, która tyle miała światu do zakomunikowania. Artystycznej duszy.

Dziś? Ubieram się w pośpiechu. Bluza, dżinsy. Koszula, marynarka. Prosta sukienka. Bezpiecznie. Czarno, szaro, biało. Trochę niebieskiego i czerwieni. Buty muszą być porządne i wygodne. Wygoda najważniejsza.

Dosmaczam dodatkami, jak nakazują styliści. Jeśli tylko mam na to chwilę, wenę w życiu, w którym albo muszę lecieć, nie mogę się spóźnić, albo padam, bo nie mam siły. Przebiegam od jednego muszę do drugiego. Mój styl nazywa się „żeby nie było obciachu”. Choć być może „obciach” to już archaizm i siara, czyli wstyd, a może „siara” to siara. Nie mam kiedy opanować najnowszych trendów. Gdzie jestem? Wciąż w drodze. In statu nascendi. Niemal całe dorosłe życie. Z nadzieją, że wreszcie się zatrzymam. Narodzę. Wykreuję. Pokażę światu, ubrana w tę wymarzoną nonszalancję, bawiąc się, żartując. „Nosząc imponujące ubrania, wiedzie się bardziej interesujące życie.” – podobno powiedziała Vivienne Westwood, moja ulubiona modowa nauczycielka. Moje życie jest dziwne. W dążeniu do „nieobciachowości” jestem konsekwentna. To mi wystarcza. Musi. Oglądam czasem projekty Driesa van Notena. Gdy mam chwilę spokoju. Tak zwanego czasu dla siebie.

Podczas spaceru, ja i kolega, rówieśnik dostrzegamy nasze odbicia w sklepowej witrynie. Krótkie kurtki, dżinsy, plecaki, sportowe buty. Jak dzieci w podstawówce. Żadnej różnicy klas, płci, wieku. Wybuchamy śmiechem. Ja i mój syn mamy podobne ubrania. Bluzy z kapturem moglibyśmy nosić na zmianę. Przypomina mi się scena z filmu „Zaślepiona” w reżyserii Katarzyny Klimkiewicz, opowiadającym o romansie dojrzałej kobiety sukcesu (Helen McCrory) z 20 lat młodszym nielegalnym imigrantem (Najib Oudghiri) – on ją zaprasza na streetfoodową kolację, jedzą, ubrani niemal identycznie: w skórzane kurtki i (znów) dżinsy. Choć można zakładać, że ich ciuchy mocno różnią się ceną.

Odnajduję esej o modzie, który pisałam na studiach na jakieś zaliczenie. Jest zaskakująco aktualny. Czytam w nim: „Dziś moda to nie tylko zmiana linii, koloru, głębokości dekoltu. Jej ambicją jest sprzedawanie indywidualności. (…) W dzisiejszej modzie wszystko może być inspiracją. Na równych prawach są nią opadające pończochy sierotki z ochronki lub ściana alkowy w Petit Trianon. Można zadrukować materiał w „Mony Lisy” lub pejzaże Bruegla, połączyć podarty dżins z jedwabną krynoliną, andyjskiej pasterce włożyć beret socjalistycznego robotnika. A następnie to wszystko sfotografować, opisać i sprzedawać. Natychmiast”. Cytuję tamże Ernesta van der Haaga, autora „Kultury popularnej” – „Lepszy charakter pożyczony niż żaden. Lepiej grać inną osobę niż nigdy nie czuć się sobą”. Moda jest sztuką, moda jest towarem. Wymądrzam się na sześć stron, zapisanych zgrabnym, dynamicznym pismem. Co ono o mnie mówi? Nie tylko szyłam sobie sama odlotowe ciuchy, ale i eseje pisałam odręcznie. Tekst podsumowuję składnie, przestrzegając, by nie dać się modzie ogłupić. I… jakże dobrze pamiętam, jak pragnęłam wtedy tych pism, sesji, ciuchów, przebieranek. Zabawy modą. Zabawy sobą. Aż przenika mnie dreszcz. Miałam dwadzieścia lat. Pragnęłam siebie. Wyrazistej. Odważnej. Nonszalanckiej. Szczególnej. Jednostkowej.
Jeszcze nie narodziło się moje dziecko.

Pragnęłam innej kobiecości niż ta, jakiej mnie uczono. Niewychylającej się, upchniętej w garsonkę. Pamiętam, że mama wolała zapłacić krawcowej za bluzkę, jaką wypada nosić, wiedząc, że za nic jej włożę niż zgodzić się, by uszyto mi ciuch wedle moich oczekiwań. Zresztą krawcowa też nie była na to przygotowana. Miałam wtedy 10, może 12 lat. Uszyto mi -- na szkolne początki i zakończenia roku oraz akademie
-- dopasowaną bluzeczkę ze szczypankami, gdy marzyłam o luźnej koszuli z postawionym kołnierzem. Dlatego sama wzięłam się za szycie. Coco Chanel ripostowała Elsom Schiaparelli: strój ma być dla mnie, nie ja dla stroju, który nosić wypada. Potem już nie miałam czasu. Teraz zupełnie już zapomniałam, jak się szyje ciuchy na własną miarę.

Kobiety kupują mnóstwo ubrań. Wiedzą, co lubią, czego nie, radzą sobie wzajemnie, szukają dobrych fasonów, kolorów, czegoś, co będzie pasować na konkretną okazję albo do ulubionej spódnicy. Tyle energii, a nieczęsto widzi się naprawdę oryginalnie ubraną osobę. Ze mną jest podobnie. Tyle, że nie robię wspólnych ciuchowych zakupów z koleżankami. Tego akurat nie żałuję. Wspominam, że zdarzało mi się wymyślać tematy sesji i takie organizować, współpracować z ekipą wykonawców. I rzadko zdarzały się dni, w których nie usłyszałam czegoś typu: fajna spódnica, oryginalny naszyjnik, świetnie to zestawiłaś, wyglądasz super! 

Teraz, oprócz bezpiecznej bazy, mam trochę rzeczy „do stylizacji” – jak mawiała przyjaciółka-stylistka. Mam za dużo. Ze dwa-trzy razy w roku się stylizuję, tak po mojemu. To miłe chwile. Kolekcjonuję też sukienki z second handów. Fikuśne, frymuśne, oryginalne. Nie mam ich wiele, ale czasem po prostu muszę coś wyszperać. Nie mam nałogów, nie jadam słodyczy. Tylko te sukienki.

Nie mam ubrań dla pań w moim wieku. Zaburzenie tożsamości? Mówią, że pięćdziesiątka to nowa trzydziestka. Serio? Czasem czuję się, jakbym miała sto lat. Żyję intensywnie. Jak napisałam – dziwnie. Jeśli nienawidzę swoich ubrań, to dlatego, że za mało ich używam, nie wykorzystuję należycie. Nie znoszę za to, że nie noszę. Jeśli uwielbiam, to dlatego, że dają nadzieję. Na wyrażenie siebie. Pozatrzymywałam się w różnych miejscach, na różnych etapach mojego życia. Na kolejnych ścieżkach stanęły znaki stopu. Zatrzymała się moja dobrze zapowiadająca się kariera, choć pozostała praca. Po intensywnym okresie randek pierwszych, drugich, a nawet kolejnych z krótkim zamieszkaniem, nie przeszłam do etapu poszukiwania prawdziwej miłości i związku numer dwa. Żyję bez związku. Moje pasje tkwią w miejscach, do których zgubiłam już mapę, nieporozwijane. Żal mi ich. Bardzo je lubiłam. Tak samo z modą, z własnym, niepowtarzalnym stylem – gdzieś się zgubił.

Odważna, nonszalancka, zmysłowa, zadziorna i prowokująca.
Czy ona wciąż we mnie jest?

Niepełnosprawność dziecka nadaje tożsamość totalną. Jest suknią, zakrywającą cię od stóp do głów, której sama nie wybierałaś. Grubo utkaną z ludzkich oczekiwań, jaka powinnaś być, więc i jak wyglądać. Ale to nie jest najważniejsze. Niestety ta suknia utkana jest tak gęsto, ciasno, a materiał nie rozciąga się i krępuje ruchy, bo twoje dziecko nie znajduje wsparcia tam, gdzie powinno być ono dostępne. Chowa się przy twojej spódnicy, jest z tobą zszyte, bo świat nie chce jego wyjątkowości. W tym przypadku – autystycznej. Jestem formą, na którą nałożono obowiązki. Moje ciało też mi się wymyka. Trudno dać mu swobodę, przyjemność, łatwo je poczuć – napięte, zmęczone, niezainteresowane modowymi metamorfozami – bo nic nie pasuje, bo „strojenie się” staje się kolejnym obowiązkiem.

Odważna, nonszalancka, zmysłowa, zadziorna i prowokująca.
Chcę cię jeszcze kiedyś zobaczyć. Nie! Wróć. Chcę cię widzieć cały czas. Gdy syn, jako dorosły człowiek zamieszka bez mamy. Gdy będzie miał szczęśliwe, bezpieczne życie.
Wtedy wszystko będzie pasować.
Wtedy wszystko z mojej szafy będzie na mnie pasować. Będę miała czas do namysłu. Czas na zabawę w ubieranie, przebieranie, dobieranie stroju do nastroju.


***

Ubiór daje szansę ukrycia narzuconej tożsamości.
Robię, co w mojej mocy, by nie wyglądać jak matka niepełnosprawnego dziecka.
Wiem, kim jestem. Kim jeszcze. Jestem żywą tkanką. Objawiam się w wersji niestandardowej. Urządzam epifanie, spodziewającym się burej zwyczajności. Pozwalam sobie istnieć.
Czasami.
Zbyt sporadycznie.




Ilustracje: zbiory The Rijksmuseum, domena publiczna, nazwiska autorów na rycinach

 

Komentarze

Popularne posty