Magiczna rana






Chcę napisać o Masłowskiej, ale nie wiem jak. Nie wiem, jak pisać o Masłowskiej, bo przeczytałam pierwszą w życiu książkę Masłowskiej. A jak się pisze o znanych pisarzach to wypada znać ich twórczość i się odwoływać 😊

Podobno Masłowska napisała właśnie nową, świetną, genialną, dojrzalszą, zaczynającą nowy etap twórczości etc. Wyczekaną, bo długo już Masłowska nic nie pisała i właśnie nastąpił jej prozatorski powrót. Nie wiem, jak mam się zachować, jak napisać cokolwiek wśród tych zachwytów, lukrów, laurek, poważnych recenzji i esejów na temat najnowszej książki Masłowskiej.

Nie mam do czego się odnosić i porównać! Nie przeczytałam dotąd żadnej książki naszej wiecznej młodej genialnej wieszczki. A zauważono właśnie, że ta zbuntowana, wygadana gufniara jest już dorosła, i ma czterdziestkę z jednym plusikiem. Nie przyłożyłam się do czytania Masłowskiej, niezbyt mi się podobało, gdy próbowałam dawno temu, nie postarałam się, by brnąć, by cyklicznie próbować dalej. Dokonywałam wielu innych czytelniczych wyborów. Nie ujmując niczego Masłowskiej. Po prostu omijając ją zupełnie niespecjalnie, tylko ot, tak.

Nie czekałam na nią nową, bo nie wiedziałam, że gdzieś indziej była, gdy na nią czekano. Nie mam pojęcia, gdzież była Masłowska nim przyszła z „Magiczną raną”, zbiorem krótkich opowiadań, które łączą wymyślone przez nią osoby – te same osoby raz są głównymi opowiadaczami, raz majaczą w tle. Majaczą. Wymyślone, ale tak realne, że wierzę w ich istnienie. W ich cierpienie, pogubienie, beznadzieję, próby tworzenia własnych światów, które jakoś za bardzo własne nie są, raczej powielane w milionach egzemplarzy.

Łączy te opowiadania podobna tematyka – brzmi niestosownie, gdy tematyką łączącą jest opisywanie, jak popierdol…ny jest dzisiejszy świat i ludzie. My w naszych bańkach i nibybańkach. W wiecznych poczekalniach na coś lepszego. W naszej totalnej wszechświatowej wiecznej rozsypce. W naszych społecznych kastach, z których nie sposób wyleźć, by zamieszkać gdzie indziej, zadomowić się tam naprawdę prawdziwie, bo wlecze się za nami całe nasze to wszystko, co dostaliśmy w genach, miejscu urodzenia -- miejscu na społecznej kastowej mapie. W składaniu naszego „ja” na fantasmagoriach z dupy, ze zbiorów fantasmagorii, umieszczonych na półkach w sklepach ze złudzeniami, utopiami, halucynacjami, zwykłą lipą. W byciu sobą taką/takim, jak gromada niemal identycznych egzemplarzy. Identycznych, z wyglądu i aspiracji (choćby i czytelniczych...), pieczołowicie dopieszczanych w głowach naszych i na socjalmediach naszych. W naszych próbach robienia planów i porządków na nieswoich terenach. Bo zawsze ktoś trzyma za rączkę, a czasem rączkę wykręci.

Nie czytałam dotąd Masłowskiej, nie planując zaciekle jej nieczytania. Myśląc, że może kiedyś. No i teraz.

Świetna proza.

Dla mnie masłowsko-dziewicza, ale – nie mając pola do porównań – świetna, lekka w czytaniu, przywalająca treścią. Nic nowego niby, ale ten język… Gdy treść jakoś tam podobnie widzimy, ważne, by umieć w formę.

Masłowska umie.

Książka niewielka, na jeden przelot samolotem. Akurat zdarzyło mi się połączyć te dwie promocje: latanie (lecenie) z czytaniem. A w opowiadaniach sporo jest w niej o podróżowaniu, hotelach, odlotach… Czasem na zawsze. Choć zmiana miejsca właściwie nie ma znaczenia.

***

Dla mnie akurat miała. Ale moje życie to nie proza Masłowskiej 😊 To (niby?) moja własna proza z nutą poezji, którą okazała się odbyta podróż. Ja wróciłam. I rozglądam się, gdzież to ja jestem i czy na pewno chcę być w tych wszystkich moich miejscach, czy jednak nie wszystkich. Wystarczy mniej. I po nowemu. Ścianę rozwalić, może spalić jakiś most, który jest stary, zepsuty i za daleko. Poleciałam, byłam, wróciłam. Więc teraz akurat jest ta chwila, gdy się składa i wydaje. Wydaje, że się poskłada. I niech! Oby. Teraz uważam, że akurat nie jestem tak za bardzo kimś z masłowskich opowieści. Nie za bardzo. Mniej ranna chwilowo. No i luz.






Magiczna rana, Dorota Masłowska; Karakter 2024

Cytaty:

Miłość to w naszych czasach zdewaluowane, skompromitowane pojęcie, jednak przysięgam, że wtedy, tamtej jesieni coś w tym stylu się we mnie wydarzyło, gdy spółkowaliśmy w ciemnym pokoju najtańszego hotelu w centrum, więc łatwo sobie wyobrazić, jaki był to hotel... Ale bardzo korzystny cenowo, a żadne z nas nie srało pieniędzmi. Zresztą byliśmy tak zaabsorbowani sobą, że atmosfera niewymuszonego ubóstwa i upadku nie przeszkadzała nam.

Po osiągnięciu zaś pewnego wieku wypuszczane były na wolność: wprost w ciemność, chaos i mało subtelne (i zawsze zbyt pełne roboty, i zawsze jednocześnie puste) ręce opieki społecznej.

Jakby dorwał typa, toby włóczył za samochodem. Jakby miał samochód. Kiedyś będzie miał, to będzie włóczył. Znawców, kurwa, koneserów. Recenzentów chleba z serem. Przychodzisz do knajpy, to pij wódkę albo piwo i się baw, gadaj ze znajomymi i ciesz się życiem, a nie zamawiaj gównotosty za dwadzieścia zeta i potem dziwuj się i lamentuj, że to nie był puszysty suflet z muśnięciem aerozolu truflowego.

A ona oczywiście się odchudzała. Wyglądała jak taka, której ciągle masz ochotę powiedzieć: proszę, zjedz coś. Ale nie mówisz, bo wiesz, że świadoma swoich uprawnień poda cię niezwłocznie do sądu psychologicznego, w którym zostaniesz w wycieńczającym procesie skazany na wieczną infamię za jakąś psychozbrodnię, która ma nazwę tylko po angielsku.

Mój mąż nie był fanem lodówki do win; wyjęczałam ją. Bywa abstynentem i lubi to podkreślać. Gdy otwieram butelkę, mówi zawsze bardzo głośno: „Sorry, ja nie piję!”, z taką pogardą i zadowoleniem, że wszyscy zaczynają z zadumą patrzeć to na niego, to na swoje kieliszki i zalega chwilowa cisza.




Komentarze

Popularne posty