Mama Margaret
Nie oglądałam serialu „Opowieść Podręcznej”. Mówią, że dobry. Nie złożyło się, nie szukałam swojej szansy. Może kiedyś jakieś zdarzenie losu pokieruje mnie w jego stronę. Tyle jest seriali, nie muszę oglądać tych, o których dużo się mówi, chyba, że chcę. Ja wybieram.
Książkę czytałam dawno temu. Jako kolejną z dorobku pisarki, która trafiła w moje czułe punkty, wywołała czytelniczą euforię. Była inna niż wcześniej przeczytane książki – tamte łykałam, jak słodko-mocne szoty. „Opowieść” różniła się od nich tym, że…
...nużyła mnie, dłużyła się, męczyła. Dobrze to pamiętam. Jakoś doczytałam. Zrobiłam to prawdopodobnie przede wszystkim dla Margaret. Chciałam uszanować właśnie odkrytą i już ulubioną pisarkę. No, i jednak – to też pamiętam – naprawdę szokował mnie opisany świat. Był tak niepojęty, że brnęłam z ciekawości, co tam się jeszcze (złego) wydarzy. Miałam dwadzieścia kilka lat, byłam pewna siebie. Nie pamiętam końca historii, ale happy end to nie był. Nie chce mi się wracać do tamtej książki, nie chce mi się sprawdzać, jak odczytałabym ją dziś.
Piszę o tym, bo Atwood, wcześniej znana, teraz stała się bardzo, bardzo znana, właśnie za sprawą serialu.
Czy widzicie tekst promocyjny na okładce mojego wydania -- „Mistrzyni prozy metafizycznej”? Padłam. Chyba ktoś bardzo zmęczony lub nietrzeźwy w środku nocy wysyłał to do druku.
Atwood jest skończoną realistką.
Wnikliwą obserwatorką zwyczajności – naszych codziennych relacji, tych układów i układzików, które tworzymy, oczekiwań, jakie mamy (a niby skąd?) wobec innych, ewentualnie i siebie. Potrafi rozszyfrować, co się kryje za „zwykłymi” zachowaniami, umie rozbroić miny, fochy, gniewy, dąsy... Szczególnie dobrze radzi sobie z kobietami. Nie mają, nie mamy dla niej tajemnic. Jesteśmy gołe. Podane na talerzu, do zjedzenia – jak w tytule jej pierwszej powieści. Pisarka pozwala sobie na sarkazm, purnonsens, groteskę, parodię, ale po ziemi stąpa mocno.
Nawet jeśli najpierw uśmierca bohaterkę, a potem ona żywa ponownie wkracza do akcji.
Jak w „Zbójeckiej narzeczonej”.
Trzy przyjaciółki, trzy różne kobiety spotykają przy drinku w knajpce Toxique: Roz, twardo zarządzająca rodzinnym biznesem, Tony, rzutka erudytka, wykładowczyni uniwersytecka, Charity, delikatna miłośniczka new age. Jest i ta czwarta (oraz piąta, szósta, a może i siódma, itd. w jednej osobie) – Zenia. Podobno zginęła w zamachu, co przyjaciółki uznały za okazję, którą warto uczcić. A tu niespodzianka – Zenia wraca, wchodzi do Toxique.
Pojawiła się w życiu Roz, Tony i Charity po to, by zabrać im ukochanego mężczyznę. Każda z bohaterek opowiada, jak to było. Zenia w każdej historii jest inną kobietą, czym innym się zajmuje, inaczej wygląda. Potrafi się zmieniać, by osiągnąć swoj cel – zdobyć mężczyznę. Zabrać go innej. Potrafi być atrakcyjna właśnie dla niego, żeby poczuł, jaki jest dla niej ważny. Manipulantka, modliszka.
Ucieleśnienie kobiecych lęków. No, dobra – postać metaforyczna ;)
Czytając, czułam się jakbym znała świat każdej z trzech bohaterek. Jakby były moimi koleżankami, jakbym znała takie charaktery, osobowości, postawy, poglądy. W jednej znalazłam więcej siebie i swojego świata niż w pozostałych (łatwo zgadnąć). I na tym – moim zdaniem – polega kunszt kanadyjskiej pisarki, ona potrafi przejrzeć ludzi na wylot. Najwyraźniej w Kanadzie nie mieszka inny gatunek.
Jednak ja, ani wtedy, gdy pierwszy raz czytałam „Zbójecką narzeczoną”, ani dotąd – nie doświadczyłam sytuacji, żeby jakaś druga ukradła mi „chłopa”. Nie czułam lęku, że mi jakaś Zenia owego zabierze. Może to przez „niemienie chłopa” na dłuższy dystans i na wyłączność jednocześnie. Po prostu. O tym, że byłam z jednym jakieś 10 lat właściwie już nie pamiętam. Czasem czuję się tym kompletnie zaskoczona: ojej, miałam męża, zapomniałam! Atwood (i nie tylko) czytaliśmy razem, z takim samym zaangażowaniem. To pamiętam.
Temat zdrady jest tak nie mój, że lepiej bym nie pisała o tym już ani słowa więcej. Niedawno znana psycholog, pisząca książkę za książkę, powiedziała mi przy okazji współpracy, że znowu pisze o związkach, facetach, zdradach, choć wolałaby o czymś zupełnie innym. Bo te baby (czytelniczki) ciągle chcą tylko o tym. Oż, wy baby!
„Zbójecka
narzeczona” dała mi do zrozumienia, że jestem jakaś inna, co
sama przeczuwałam od dawna. I także dlatego była dla mnie tak
ważna. Żyjąc już (!) dziesiątki lat wśród ludzi, miałam okazję się przekonać, jak wielkim tabu jest zdrada
w kobiecym gronie – w takim gronie nie ma litości, dla tej, co z
facetem innej… Nie słucha się jej argumentów. Wyrok jest
jednoznaczny i jednogłośny. Ale
X. gdybyś TY to kiedyś czytała – jestem po twojej stronie, mogłaś powiedzieć, mnie, naszej paczce. No, dobra, sama nie
wierzę, ale przez tzw. „chłopa”x3 straciłam trzy dobre
koleżanki, w trzech różnych okresach życia. Za każdym razem nie był to ani dla
mnie ani dla żadnej z nich chłop na życie, żaden ukochany, ani nikomu zabierany; takie tam liny przeciąganie, towarzyskie gry
plemienne: „Ty, małpo, zabieraj łapy”. Do dziś ...ujowo się z tym czuję. Cholerny atawizm!
W powieści ani ta silna, ani ta mądra, ani ta wrażliwa nie wygrały z modliszką. I na nią zrzuciły całą winę. Czy słusznie? Czy, aby ta modliszka, postać metaforyczna -- metaforyczna Nemezis, nie dała bohaterkom więcej niż zabrała? Jak to możliwe, że ktoś inny może sobie wziąć twego faceta, jakby był rzeczą?
Jeśli potraficie
czytać, nie stając automatycznie po stronie tych, uznających się za
pokrzywdzone, a mam wrażenie, że mnie się to udało –
znajdziecie odpowiedź. Mnie się czasem zdaje, że też znalazłam wyjaśnienie "niemienia" na stałe, nieszukania. Mam już tyle problemów, że przerasta mnie pilnowanie chłopa, żeby go jakaś wyimaginowana Zenia nie zjadła... ;)
Zbójecka narzeczona, Margaret Atwood; ZYSK I S-KA, seria Kameleon, Poznań 1996; tłumaczenie: Wiesław Marcysiak
Margaret Atwood nazywam literacką matką, jedną z pierwszych, a może nawet pierwszą. Z domu jako wyszłam tak strasznie niepewna, nieprzygotowana do życia, choćby jako żona, matka, co przydarzyło mi się niespodziewanie szybko. Nie mając kobiecego wzorca, który dawałby poczucie tożsamości. Stąd zresztą całe to moje bardzo wczesne, angażujące zainteresowanie starożytnymi mitologiami, w których tak ważne były boginie – wiedziałam, że nie były one (tylko) dobre, i nie zależało im, by tylko dobro w nich widzieć.
Potrafiłam obserwować ludzi, nawiązywać relacje, bawić się, ale angażować się już nie za bardzo. Dużo łatwiej było mi wtedy porozumiewać się z mężczyznami, babskie pogaduchy były synonimem czegoś nudnego i bez sensu. Zmieniło się to, ale właściwie całkiem niedawno. Gdy już się tego życia, brnąc krok po kroku jako tako, nauczyłam.
Na pewno w dużym
stopniu, dzięki książkom Margaret Atwood. Specjalistce od kobiecej (kobiecych) tożsamości.
Dlatego tak w nie wsiąkłam za młodu, i szanuję do dziś.
„Moralnego nieładu” nie czytałam. Przestał na półce w zapomnieniu. Po przewertowaniu (no, i ten tytuł), wiem, że nadeszła pora. Kładę na wierzchu.
To autobiografia Mamy Margaret.
Komentarze
Prześlij komentarz