O zmierzchu

O  prozie Therese Bohman już się rozpisywałam w zachwycie
Doczytanie „O zmierzchu”, na które wtedy czekałam (było zamówione) wydawało  się formalnością. Nie planowałam kolejnego wpisu, może posta. Formalności rzeczywiście stało się zadość. Nadal zachwycające i bliskie. Przeczytałam już jakiś czas temu, w kilka wieczorów po bardzo zajętych, męczących dniach.  Gdyby nie te dni wystarczyłby jeden wieczór. 
Wiedziałam, że jednak chce tę książkę jakoś odnotować, przyszpilić (przywołuję skojarzenie z motylem, a nie znoszę motyli, zwłaszcza nocnych – na granicy fobii, nie mówcie o tym nikomu). Chcę zostawić kilka skojarzeń. 


 

Nie dzieje się tam nic wyjątkowego. Bohaterkę poznajemy, gdy jedzie metrem, „ściśnięta pośród spoconych pasażerów”. Kończy się sierpień, jest duszno. Karolina Andersson, zajmująca się sztuką wykładowczyni uniwersytecka, po rozstaniu z wieloletnim partnerem, przeprowadza się do  Sztokholmu. Urządza mieszkanie – dużo skromniejsze niż dzielone z partnerem. I żyje sobie dalej. Samotnie. Właściwie podobnie jak w związku, który sama przerwała. Tylko w mniejszym mieszkaniu. Na rauty, wernisaże, chodzi albo sama, albo trafi się towarzystwo. Taka różnica. Nie ma dzieci. Sporty nie. Raczej wino.


Karolina obserwuje ludzi z którymi pracuje, wyciąga wnioski, ich relacje nie są bliskie. Nie umie przyjaźnić się z kobietami. Wspomina romans z żonatym mężczyzną, tęskni. Może to był ten właściwy. W sumie nigdy nie wiadomo, tyle, że ona czuje, że z tamtym było jej najlepiej. A co czuje on? Będzie próbowała sprawdzić, trochę przypadkowo, trochę przez tęsknoty. Młody doktorant i jego odkrycia, dotyczącej pewnej modernistycznej artystki, budzą w Karolinie nadzieję na ożywienie kariery, na prawdziwy naukowy sukces. I utarcie nosa przemądrzałym kolegom – facetom. On sam, wyraźnie adorujący dużo starszą promotorkę też coś tam  budzi.  Przez chwilę. Czy można nie spać cały czas?


Karolina, jak wcześniej poznane bohaterki snuje się po swoim życiu. Coś w nim drgnie, drgać przestaje. Z kimś pogada, z kimś pójdzie do łóżka. Coś ją pobudzi, coś zawiedzie. Coś ciągnie, coś zostawia. Jest samodzielna, ma osiągnięcia zawodowe, jest atrakcyjna, zwraca uwagę an to, by wyglądać kobieco. Jest sprawcza, ale nie sprawiła sobie niczego wyjątkowego, nie zapewniła szczęścia. Byłoby to możliwe, gdyby zrobiła coś inaczej? Odejście od stałego partnera w jej wieku było odważnym krokiem. Samotność (w jej wieku!) jest przecież straszna. Czyżby? 


Jak w poprzednich powieściach Bohman, także i w tej pod koniec następuje ożywienie – coś się zadziewa. Tak jakby. W sumie raczej nudno. Ostatnie zdanie jest najbanalniejsze na świecie. Cudowne. Można się roześmiać na głos. Kocham tę prozę.
Bohman na dużą wrażliwość i otwartość na przyglądanie się temu, co męskie i kobiece w społecznych rolach. Wychodzi poza schematy, także feministyczne. Czule patrzy na uwikłania.

***
Dzień miałam  z tych, co przeciekły. Mało wyjątkowy. Coś udało się zrobić, na inne rzeczy zabrakło czasu i mocy. I tak oto, przyszedł czas na wpis o „O zmierzchu”, dawno już przecież przeczytanym. Przeciekło to, co czułam, czytając, przeczytawszy. Coś tam sobie notowałam o półmroku, że elektrycznie lubię to słowo. O ćmach, których nie powinno być na świecie. O tym, że czasem przychodzi smutek, który rozrywa wszystko. O tym, że takie książki są na takie chwile potrzebne. Bardzo potrzebne ludziom, którzy nie boją się ciemności, a raczej tego, że spalić ich może za gorący płomień tylko jednej świecy.  A przecież świat tyle oferuje. 

***
Zrobiłam dziwną rzecz -- przeczytałam wszystkie opinie na temat „O zmierzchu” na lubimyczytac.pl. Już nie odzobaczę… Ale kilka bliskich jednak się znalazło. Życiowe.  

O zmierzchu, Therese Bohman; wydawnictwo Pauza, Warszawa 2019; tłumaczenie: Justyna Czechowska


Komentarze

Popularne posty