Niszczmy się każdego dnia

 


„Księga samozniszczenia” Marian Donner, na którą niecierpliwie czekałam okazała się być niewielką, kieszonkową książeczką. Choć wyglądała groźnie.

To zaledwie esej. Z elementami autobiograficznymi, które to połączenie uwielbiam, i łykam ostatnio takie połączenia jedno za drugim. Jak starannie dobrane pigułki na poprawę mego zdrowia.

Esej z cechami manifestu.

Autorka, psycholożka, pisarka, dziennikarka, urodzona i wychowana w Amsterdamie uważa, że, aby było naprawdę lepiej, trzeba zmienić świat. Mówi to w kontrze do znanych pierdololi (czy to słowo się odmienia?) o tym, że tylko siebie można zmieniać na coraz lepsze i lepsze, tylko na to ma się wpływ.

Też tak uważałam. Podobnie, jak uważałam się za mistrzynię samozniszczenia.

Czekałam, żeby się dowiedzieć:

dlaczego musimy bardziej śmierdzieć, więcej pić, krwawić, płonąć i tańczyć.


Okazało się, że już to wszystko wiedziałam. Marian Donner, pisarka, aktywistka, barmanka, telefonistka w agencji towarzyskiej podsunęła mi tę wiedzę pod nos zgrabnie skondensowaną w tej niewielkiej książeczce.

Nie potrzebujemy „pigułek, jogi, dzienników wdzięczności, tylko zrozumienia, że nie my jesteśmy tutaj problemem” – pisze Donner. W takim głupim świecie, gdzie praca barmanki i konsultantki w agencji towarzyskiej okazuje się mniej rozczarowująca niż aktywność w organizacjach humanitarnych i polityce (à propos wątków autobiograficznych). Nie o to chodzi, by być lepszym, zdrowszym, ładniejszym i mądrzejszym do czego jesteśmy nieustannie zachęcani, i jeszcze każą nam za to płacić, ale o to, by kontestować system wiodący nas na zatracenie, czyli kapitalizm oraz neoliberalizm. To tak jakby wypachnić się, ale nadal siedzieć w gównie. Tak zrozumiałam.

Nasze ciało, nasz kontener ma prawo pocić się, śmierdzieć i nie musi podobać się każdemu. Nasze ciało może – o, niech wezmę oddech, bo to niewyobrażalne – nasze ciało może się starzeć.

Stary Harrison Ford nie zna umiaru i wciąż pcha się na Indianę Jonesa. Miłe to, że autorka wspomina w tym kontekście także Russela Crowe, który odkąd zagrał w „Gladiatorze”, mocno się zmienił, w przeciwieństwie do kumpli po fachu, rzeźbionych na siłowniach. Ja nawet wolę tego Russela ze „Stanu gry” niż z „Tajemnic Los Angeles” (już pewnie pisałam, ze to jeden z moich najukochańszych filmów). Donner pisze o tym, jak duży problem mają z naszymi ciałami media, jak krzywią się na pokazywanie niepełnosprawności.

Rozdział „Alkohol” uwielbiam za to, że mogłam utożsamić się z autorką, wspominającą, co mogłam, oj, co mogłam, co ja bym mogła, gdyby nie to, że nie mogłam. Gdyby nie to, tamto i tamto, co to byśmy może mogliśmy. Gdyby nasza energia nie poszła na te różne używki, na te emocjonalne drobiazgi, których w danej chwili pragnęliśmy totalnie, na te grzeszki, na te słabostki. Moglibyśmy przecież pracować jak mróweczki na sukcesiki, gdybyśmy nie trwonili czasu, energii, gdyby nas nie nosiło na boczne ścieżki rozmaite.

Doner przypomina, że zwierzątka z nas. Taka prawda.

Nasza kultura chce byśmy żyli tak, aby kiedyś przyszłości coś dostać, czegoś dokonać, kimś się stać. Gdzieś musimy iść. Większość nie bardzo to potrafi, potrafimy za to doskonale sobie dowalać tym, że mogliśmy. A dajmy już sobie wreszcie spokój! Odkładanie siebie, swego życia na później to najwyższa forma samozniszczenia.

Złośliwie mi się przypomina, że moje koleżanki trzęsące się o każdy kęs połkniętego żarcia, o każdą bakterię, która im przebiega pod nosem, jakoś częściej chorują.

Zdrowie jest ważne, tak, ale napijmy się czasem wina. Czasem za dużo. By nie dźwigać tego poczucia winy, tego ciężaru „optymalizacji samej siebie”, użyteczności i podobnych worów z cementem.

„Życie kogoś, kto nie pije, nie pieprzy i nie pali, nie trwa dłużej; wydaje się tylko, że trwa dłużej” – ponoć taka notatka wisiała nad biurkiem polskiego socjologa Zygmunta Baumana. Bauman żył dziewięćdziesiąt jeden lat.

Za mało krwawimy, staliśmy się nieodporni. Na życie. Na widok krwi innych ludzi. W przenośni również, oczywiście. A powinniśmy razem pokrwawić, pocierpieć, być blisko siebie, nie oceniać źle tych, którzy przegrywają. „Jesteśmy za siebie nawzajem odpowiedzialni”. Podoba mi się, że w jednym rozdziale omawiany jest Żiżek, Camus, etyka Ubuntu i serial „Buffy, postrach wampirów”. A niby czemu tak nie można? Podoba mi się, bo ja wciąż mentalnie wyłażę z czasów, gdy było nie do pomyślenia, by wrzucać ich wszystkich w jeden tekst, i to tekst poważny.

Donner cały czas żongluje przykładami z góry i dołu kultury, z jej różnych sfer. Lubię, że w kolejnym rozdziale powołuje się na film „Ona” (Joaquin Phoenix, Amy Adams, reż. Spike Jonze, 2013), jeden z najciekawszych, najbardziej oryginalnych filmów o miłości. On taki zwyczajny, a jej nie ma wcale... Dygresja: estetyka „future vintage” jest po prostu genialna!

Żonglując, wrzucając różności do jednego worka, a może także to samo do różnych worków, Donner szuka definicji człowieczeństwa, próbuje człowieka dostrzec w człowieku. Takiego, wiecie – prawdziwego – co się i złacha czasem, i głupot narobi, a czasem szlachetnie postąpi, drugiemu pomoże. Coś osiągnie, coś spieprzy.

Niby wiemy, że tak jest.

Mało nam jednak nasza kultura mówi, że tak można.

Albo raczej, że nie można inaczej.

Większości z nas się nie uda. Na te szczyty wleźć. I co z tego? Mamy się za to nieustannie katować i czekać na lepsze jutro, jakieś zbawienie, na to, że z każdej larwy będzie cudny motyl, jak larwa się postara. A, fuj z motylami.

Dokonujemy wyborów i jakoś pchamy.

Autorka zaleca taniec.

„Tańczące ciało strząsa z siebie wstyd, zapomina o wszystkim, co jeszcze trzeba zrobić, co wypada, co się powinno i zamiast tego daje się się ponieść muzyce. Nie da się go przyszpilić, nie ma ono ustalonego kształtu, żadnego rdzenia, a tylko spocone podskakuje i opada w dół.

Ten, kto tańczy, jest wolny.”


Księga samozniszczenia. Dlaczego musimy bardziej śmierdzieć, więcej pić, krwawić, płonąć i tańczyć, Marian Donner; wydawnictwo Linia, seria Biała Plama, Warszawa 2021; tłumaczenie: Robert Pucek

Komentarze

Popularne posty