Samorzecznik i sztywny kot z cyrku

 


Ten tekst mi się wyłonił z czeluści fejsbukowych wspomnień.

Pisany cztery lata temu.

Na dzień kota.

O tym jak pan Piotr dzielnie samorzeczniczy, walczy o siebie. Bo ja stopniowo przemieniam się w nieszczęsne autystyczne dziecko z obrazka, z gębą przy szybie, zwane w branży glonojadem. Glonojady od niepamiętnych czasów ilustrują teksty na temat autyzmu.

Oraz w kota ze sztywną łapką się zmieniam.

Wszystkie koty są spektrum, podobno. Kot – patron autyzmu.


Myślę, że tekst bardzo na czasie. Może nie pójdę siedzieć za tę publikację, Zresztą, co tam! I tak dużo już siedzę przy tej szybie, w izolacji. A nawet leżę coraz częściej.

Co ze mnie za nieopiekuńcza matka!

Pozdrawiam koleżanki i kolegów z tego samego zsypu, co o nim w tekście wspominam.

 

Zapraszam do lektury.  

 

Samorzecznik i sztywny kot z cyrku

 

Pan Piotr został samorzecznikiem.

Składa skargi. Na mnie. Zaczepia ludzi, pokazuje im mnie i coś do nich mówi. Nie słyszę, bo jestem za daleko. Oddalam się nawet jeszcze bardziej i kulę w sobie. Obserwuję. Czasem macham łapką jak chiński kot: jestem, jestem. Do tych ludzi, żeby im ulżyć w niewiedzeniucomajązrobić, by nie przyszło im do głowy wezwać policji.

Bardziej nie reaguję.

Pan Piotr próbuje sobie radzić, jak umie, bo ja nie reagowałam, jak próbował mówić ze mną. Ma mnie już dość! Bo nie chcę mu czegoś kupić, iść na pizzę, lazę za wolno w miejsce docelowe, w którym on chce być natychmiast, i – uwaga, najgorsze, najstraszliwsze! – gadam przez telefon. Samorzecznictwo uliczne trwa już od 2-3 miesięcy. Ludzie wyglądają na zaintrygowanych. Przynajmniej na początku. Potem samo się jakoś rozwiązuje. A ja stoję sobie z boku, i ewentualnie tą kocią łapką mechanicznie poruszę.

Żyję w cyrku. Kiedyś pisałam bloga, teraz przydałby się raczej na kanał na youTube. Zwłaszcza, że P. śmiga tamże bardzo sprawnie, by znaleźć te wszystkie swoje ulubione, dla mnie zabójcze piosenki. Dźwięki, brzdęki, kolejne słowo, tysięczny raz to samo specyficznie przecież wypowiadane to szpila we wnętrze mojego ucha – organ równowagi.

Niedawno trafiłam na chwilę do grona A-matek, których dotąd nie znałam. Były inne niż te, które znam i z którymi ciągle gadam przez telefon o cholernych dzieciach autystycznych dużych i mniejszych z piekła rodem, i które to dzieci zwykle są wtedy dobrze słyszalne, wcale nie w tle i próbują nasze rozmowy przerywać (niektóre – jak widzicie – zaczęły się już nawet skarżyć społeczeństwu). Tamte, nowe matki rozmawiały o wyciszaniu, masowaniu, treningach odpowiednich, nawet badaniach medycznych, ogólnie o tym, jak pracować, poprawiać, usprawniać. Przyznam, że chiński kot we mnie, ta tandeta, nawet łapki nie podniósł na pa, pa. Zniknął wystraszony. 

W „Seksmisji” jest taka scena, jak panowie bohaterowie z tych sterylnych, oznakowanych poziomów i sektorów wlatują zsypem na śmieci do siedliska bohemy. No, to my, koleżanki, jesteśmy jak ta bohema. Ja swojej dorosłej „krowy z Kobe” to już nawet prawie nie karmię. Sam sobie coś po swojemu. Nie wiem, czy zdrowo. Ale jak nie ma w domu trucizn, to chyba OK? W kuchni samorzeczniczy od dawna.

Niedawno realizowaliśmy obowiązek odwiedzenia KFC (nie takie straszne, wystarczy z 5x w roku). Tam to się dopiero rozpętało samorzecznictwo! Pan P. chce słomkę do swojej pepsi – no, przecież zawsze była! A teraz tylko na życzenie. Widzi, że prawie się już nie ruszam na krzesełku z tą swoją kawą, i wie, on już wie, że nie pomogę… Skargi publiczne nie są bez powodu. Poszedł sam. Wraca z jednorazowym widelcem. „Piotr, pomyśl” -- szepczę bezradnie. Bierze kubek, idzie drugi raz, wraca ze słomką. Zadowolony. Wkrótce „siku, siku”. Matka ani drgnie. „Co??? Na siku przez zamknięte drzwi nie zaprowadzi???” W KFC mają kible na kody.  Poszedł. Ktoś mu wstukał kod. Może czwarta czy piąta osoba do której się zwracał na swój specyficzny sposób. Wrócił w całości. Uff, bo kiedyś wlazło za nim dwóch łebków i próbowało przejąć plecak. Ale wtedy ja byłam blisko i w pionie.

Uprzątnął stół, i jeszcze jakiś obok. Tace równo ustawił. Koniec występów. Wstałam z krzesełka, wychodzimy.

Chciałam przez życie iść sprężyście, wyraziście. Ale bez hałasu. To na pewno. Swoją drogą. Jak kot? A dziś, gdzie nie wyjdę wybuchi, fajerwerki, puzony, talerze, bębny i tysioncpińcet brzęczących puszek.

Samorzecznictwo z drugiego końca spektrum. W asyście wpółżywego odklejonego glonojada.

Bywa, że jednak próbuję zadbać o dziecko. Kolejny raz uwierzyć, że pomoc jest realna. Bo wiem, że nie dam rady sama. Inaczej niż te wspomniane A-matki, co  wierzą, że geniusz im wyrośnie (czasem wyrasta) i może (jeszcze) nie zastanawiają się, ile lat da się jeszcze tak przeżyć: klepać, masować, asystować, tańcować wokół z całą energią, skupiać się tylko na tym, gdy codzienne życie to przecież wiele innych spraw. Idziemy na spotkanie. Samorzecznik wiesza na wieszaku nasze kurtki. Rozsiada się w fotelu, prosi o zieloną herbatę. Dostaje! Po drodze zdołał zakupić ciasteczka z marmoladką. Wcina. Ale najpierw częstuje mnie i panią, która robi z nami niezbędny wywiad. Bardzo dużo o sobie tym wszystkim powiedział. Zapadam się w fotelu. Sikilionowy raz odpowiadam na te same pytania, zadawane mi przez sikilion różnych osób przez te wszystkie lata. Poczułam, że on jest, że jesteśmy tu rozumiani. Chyba. Postanawiam nie wcielać się w nikogo, kim nie jestem, by coś tam ewentualnie wyszarpać.  

Mówię więc: teraz jest taki czas, że on właściwie dużo lepiej radzi sobie ze swoim życiem, mając mnie niż ja ze swoim… Właściwie, jakim swoim?...

Teraz, 20 lat po diagnozie, to ja jestem jak to anegdotyczne "medialne" dziecko z autyzmem, patrzące smutno na świat zza brudnej szyby. Metamorfoza.

Och, jakby była ta opieka wytchnieniowa, taka jak mówili, obiecywali. Do teatru bym poszła. Z drugim człowiekiem, który nie będzie skakał podczas przedstawienia, zaklaszcze ewentualnie dopiero po spektaklu.

Choć zbieram na słuchawki wyciszające, na sanatorium, dźwiękoszczelną wannę z hydromasażem, rakietę, mały domek na Marsie, alkohol i narkotyki, to z samorzecznika jestem bardzo dumna. Patrzę cicho, coraz ciszej, z boku, i widzę, że jak mu nie będę przeszkadzać, to sobie poradzi. Jak nie zostanie wpakowany do jakiejś przechowalni dla ludzi, z posiłkami z kotła podawanymi na dzwonek 3x dziennie, to sobie poradzi. Z dobrym, właściwym wsparciem.

Pisałam wczoraj na odreagowanie 4 dni  w relacji 1/1. Nie wiedziałam, że dziś dzień kota. Ten chiński cudak to symbol szczęścia ponoć. Nie wygląda. Macha do Was sztywną łapką: jestem, jestem. Glonojad za szybką też mówi: jestem, zobacz mnie.

 

17 lutego 2020

Link tu, po zalogowaniu, ale nie gwarantuję, że wszystkim się otworzy, to nie post, ale notatka: https://www.facebook.com/notes/263705415033190/ 

Tekst jest po lekkim liftingu.

Dorzucam kilka komentarzy sprzed czterech lat, zostawiając oryginalną pisownię.

J.A:

Dorota wy nie chodzcie prosze kolo zadnej opieki spolecznej, jeszcze wejdzie ze skargą ;)

Panie Piotrze- gratuluje asertywnosci!!!

G.U:

"Sam je? Sam się ubiera? Mówi? Toż nic mu nie ma". Dobrze umieć się tak z dystansu przyglądać, nie starać się być za kogoś. Bohema. Może to dobre miejsce? Zsyp odstręczy tych porządnickich, wujowatych, wszystkowiedzących. I będzie można z dzieckiem jakoś spokojnie w relacji o właściwych dla nas proporcjach? Nic na siłę.

I.K:

Przyjdź do mnie z panem P! Zamkniemy wszystko co rozpraszające w szafie

 

dopisuję, A.K z dziś:

Łapka się oderwała temu kotku - to o mnie. Wszystko mi się już oderwało i opadło. Moi dzielnie samorzeczniczą we własnych sprawach, ale tylko w domu, zadręczając mnie nierealnymi i absurdalnymi wymaganiami. Poza domem jakoś nie potrafią samorzeczniczyć, wszystko trzeba załatwić za nich - wizytę lekarską, komisję wojskową, sprawę w urzędzie...

 

A oto, dla przypomnienia, najsławniejszy z glonojadów. 

(jako źródło znalazłam tylko Flickr)

 

PS

Czemu nie piszę?
Dziękuję wszystkim, którzy doceniają moje teksty, publikacje bardziej formalne i mniej. Trudno jest. Pisać trudno cokolwiek, mając za plecami pana Piotra, który cały czas biega, skacze, mówi do mnie, przynosi jakieś rzeczy i domaga się reakcji, a głównie domaga się wyjścia z domu, nieważne w jaką pogodę. To naprawdę duży wysiłek.  A gdy go nie ma trzeba zająć się "krzątactwem" wszelkim, sprawami codziennej egzystencji. Osoby z niepełnosprawnością, my opiekunowie nie żyjemy w próżni. Bardzo bym chciała (znów) o tym napisać. Ale nie wiem, czy napiszę. Za mną pan Piotr, a ja jak ten sztywny kot.   

W naszym cyrku codziennym. Leje, ale zaraz wychodzimy.   



Komentarze

Popularne posty