OWOCE WIŚNI, opowiadania






Pewne wydawnictwo, które polubiłam na Facebooku wydało niedawno powieść tego autora. Byłam tak skutecznie bombardowana sponsorowanymi postami na ten temat, że nie tylko sprawdziłam, kim był Osamu Dazai, o którym wcześniej nie słyszałam, ale i postanowiłam przeczytać coś jego autorstwa. Nie wiem, co mną kierowało. Chyba najczystsza, najgłębsza intuicja. Bo trudno przyjąć, by zachęciły mnie suche informacje o pesymistycznych utworach, cierpieniu autora, pisaniu o doświadczeniach wojennych i zmianach w powojennej Japonii. Wciąż też powtarzano informacje o samobójczej śmierci pisarza. Poklikałam, poszukałam, sięgnęłam po opowiadania. Rzadko po nie sięgam. Jakoś tak mam. Zdecydowanie nie chciałam zaczynać od najbardziej znanych powieści.

Zbiór „Owoce wiśni” zawiera 16 opowiadań.
Są piękne.

Mają w sobie lekkość, świeżość, ulotność.

Dazai opisuje rozmaite zdarzenia, miejsca, ludzi, przeżycia, obserwacje. Opowiada. Wydaje się, że mógłby pleść każdą kolejną opowieść przez jeszcze sto stron, tyle w niej rozmaitych poruszeń i zauważeń, gdy nagle się ona kończy. Ciach, i nie ma. I to by było na tyle. Kończy się jednak jakimś magicznym, genialnym zdaniem. I człowiek z tym zostaje, zamyślając się przez dłuższą chwilę.
Dazai pisze o rodzinie, przyjaciołach, osobach, które przypadkowo przeszły przez życie narratora – z hukiem, lub całkiem cicho, nie wiedząc nawet, że zostały zauważone. Opisuje zdarzenia banalne, zwyczajne (jakaś podróż, rozmowa, obrazek z domowego życia), i wyjątkowe, jak ucieczka ze zniszczonego domu, z chorym dzieckiem.

Jak w dobrej opowieści, jest i poważnie, i śmiesznie, i słońce, i deszcz. Tak niby o niczym, a tak dobrze się czyta, i o sprawach bardzo ważnych, jak dzieci, wojna, nałóg, bieda. 



Zaczęłam czytać tradycyjnie – w komunikacji miejskiej, jadąc z P. na spacer. Konkretnie – w autobusie, bo akurat był dzień, w którym musiał być autobus. Napisałam później w poście: „W drodze czytałam opowiadania pewnego Japończyka. Pisali, że depresyjne. Wcale nie. Chwilami zabawne. Dotykały życia. Palcem. To tu, to tam. Jak powierzchni dmuchanego materaca -- robi się dziura, a potem znika.

Opowiadania opierają się na wątkach autobiograficznych, o czym przeczytałam w posłowiu Mikołaja Melanowicza, wybitnego polskiego japonisty. Osamu Dazai żył w latach 1909-1948, naprawdę nazywał się Shūji Tsushima. Urodził się w rodzinie właścicieli ziemskich, w zamożnym domu. Był kimś w rodzaju czarnej owcy (dużo pisze o tym, i o swoich krewnych).

Melanowicz, który też dokonał wyboru utworów recenzuje twórczość Dazai oraz zamieszcza bardzo szczegółową biografię. Pisze o Japończyku w bardzo czuły sposób. Byłam pod wrażeniem. Przyznaję, że posłowie przeczytałam później, nie chcąc stracić emocji, wywołanych czytaniem opowiadań. Nie straciłam, tekst posłowia dopełnił całości. Melanowicz zauważa, że w prozie Dazai’ego nie ma patosu, uniesień, wysokiego stylu. „Dazai był raczej kronikarzem ulotnych chwil emocjonalnej i myślącej egzystencji czasu nadciągającej zagłady świata. Można go nazwać dekadenckim romantykiem i „poetą intymności”. W swych zapiskach często przekształcał zwyczajne spotkania, rozmowy, spostrzeżenia w impulsy rodzące pytania o sens naszego działania. A własne dramatyczne przeżycia przemieniał w literaturę.” Pisał też, że w całej twórczości Dazai’ego nie ma pochwały „japońskości”, tych wszystkich rytuałów, ceremonii, które – dodaje od siebie – nas fascynują, wraca właśnie „moda na Japonię”, na tradycyjną Japonię. Tradycyjne wzorce np. posłuszeństwa, oddania wielkiej sprawie go nie ruszały. Powiew dekadencji. Sporo pił, kilka razy próbował się zabić, wreszcie się udało.

Dazai urodził się na początku XX wieku, zmarł tuż po drugiej wojnie, więc dawno temu, a jego proza jest taka rześka, taka dzisiejsza. (Zwróciłam tylko uwagę, że nosił kimona, i, że np. porządne zimowe kimono świadczyło o zamożności jego posiadacza). 



Pomyślcie. Sto lat temu był sobie facet, któremu nie za dobrze się układało, choć naprawdę się starał, założył nawet rodzinę, miał dzieci, dbał o nie. Chciał tylko pisać, chciał napisać, choć jedną powieść i potem już zejść z tego świata. I jest jakaś pani, za oceanami, zupełnie inną życiową historią, która w autobusie zaczytuje się w pisaniu tamtego faceta.

Takie spotkania dzieją się codziennie.
Więc to wszystko ma sens. Całe to tworzenie.

W „Stu widokach Fuji” pisarz ironizuje z powszechnych i wielowiekowych zachwytów sławną górą. W „Rocznikach cierpienia” kpi elegancko z rozmaitych -izmów i szukania biograficznych powodów, czemu artysta zanurza się w jakimś konkretnym nurcie. „Liście wiśni i czarodziejski pogwizd” są czarodziejskie, narratorką jest kobieta, podobnie, jak w „Opowieści śnieżnego wieczora”, również nieco bajkowej. „Owoce wiśni” opowiadają o rodzicielstwie. Delikatnie i bardzo ostrymi odłamkami.

Ciężko mi się rozstać z tą prozą. Zamówiłam następną porcję: „Otogizōshi: Księga japońskich opowieści”. Planuję podróż pociągiem. 100 stron będzie w sam.


Owoce wiśni, Osamu Dazai, Czytelnik, Warszawa 2020, tłumaczenie z japońskiego: Katarzyna Sonnenberg-Musiał, posłowiem opatrzył Mikołaj Melanowicz



Taka to była opowieść. Chcę w nią wierzyć. Nawet jeśli nie ma ku temu naukowych podstaw. Chcę wierzyć w nią mimo wszystko. Tego śnieżnego wieczora nagle sobie o niej przypomniałam i wróciłam do domu z piękną, pełną śniegu scenerią zachowaną na dnie oczu.


Spojrzałem w górę na zegar. Do odjazdu pociągu pozostały trzy minuty. Czułem, że to nie do zniesienia. Pewnie każdy tego doświadczył, kiedy z kimś się żegnał. Nie ma nic bardziej kłopotliwego niż owe trzy minuty przed odjazdem. Padły już wszystkie słowa, które paść powinny, i pozostaje jedynie spoglądać na siebie pustym wzrokiem.


Nawet gdy czytam wspomnienia bądź wyznania tak zwanych „myślicieli” dotyczące rozwoju ich światopoglądu, czyli „Dlaczego zostałem takim czy innym -istą”, czuję w nich fałsz. To, że ktoś staje się takim czy innym -istą, zawsze wiąże się z pewnym momentem przełomowym. Ten moment jest zazwyczaj dramatyczny. Poruszający. Mam nieodparte wrażenie, że to kłamstwo. Próbuję nawet dać temu wiarę, ale wszystko we mnie się przeciw temu buntuje. Prawda jest taka, że ów dramatyczny moment przełomowy wprawia mnie w konsternację. Dostaję gęsiej skórki.


Na większości obrazów, nie tylko tych autorstwa Hiroshige czy Bunchō, kąt Fuji jest zaostrzony. Jej szczyt jawi się jako smukły, wysoki, delikatny. Hokusai przedstawia nawet Fuji tak szpiczastą – o kącie niemal trzydziestostopniowym – że upodabnia się ona do wieży Eiffla. (…) To niska góra, niska jak na szerokość swojej podstawy. Z taką podstawą mogłaby być co najmniej półtora razy większa.
(...)
Miałem trudność z odpowiednim wykadrowaniem i w końcu skierowałem obiektyw obok kobiet, jedynie na górę Fuji. Do widzenia, Fuji! Dziękuję za wszystko. Pstryk.
– Proszę, zrobiłem.
– Dziękujemy – odezwały się jednocześnie kobiety. Pewnie zdziwią się, kiedy po powrocie do domu wywołają zdjęcia. Zobaczą wielką Fuji i ani śladu siebie.


Nie rozumiem  tej okładki, więc znalazłam talerz owoców. Oraz górę Fuji w nowocześniejszej odsłonie. Nie mogłam znaleźć owoców w starych rycinach, same kwiaty 😉 Znalazłam coś pośredniego. 


Ilustracje (domena publiczna):
Kobieta zrywająca górskie wiśnie, Ogata Gekko (1896)
Góra Fuji (1887),  japońska ilustracja w stylu vintage, Kawanabe Kyosai, ze zbiorów MET



Kiedyś, gdy miałam więcej mocy na drążenie i analizy pisałam o innej "czarnej owcy" z Japonii.

Komentarze

Popularne posty