Wspomnienia z nieistnienia




Czytało mi się z czułością.
Intuicja podpowiedziała, że warto sięgnąć po najnowszą książkę Solnit. Dobrze, że posłuchałam.
Inaczej się mi ją czytało niż pierwszą Solnit po którą sięgnęłam.
Pierwszy raz sięgnęłam, bo nasłuchałam się tylu zachwytów i pochwał na jej temat, że czułam się jak ostatnia na Ziemi feministka, która nie czytała Solnit. I zna ją tylko ze słyszenia – doświadczając wprawdzie, jak często „mężczyźni objaśniają nam świat”, ale nie podpierając się kultową lekturą. „Matka wszystkich pytań” była zbiorem felietonów, esejów. Ta jest całością. Eseistyczną autobiografią czy też autobiograficznym esejem. Autobiografią początków. Wspomnieniem z czasów młodości. Jest o tym, jak kształtowała się tożsamość Solnit jako pisarki, feministki, obserwatorki rzeczywistości, dostrzegającej ścieżki wykluczenia (nieistnienia), mentorki, przewodniczki, która – jak sama pisze – chce nie tylko opisywać to, co widzi i czuje, ale dawać nadzieję na zmianę. Wykluczonym, zagubionym. Nieistniejącym.

Urzekł mnie tytuł. Jakby Rebecca mi go zabrała… Pasowałby do mojej opowieści. Do jej opowieści też pasuje bardzo dobrze. Solnit pisze o ważnych wydarzeniach w jej życiu, o rozmaitych zderzeniach i przystankach, które wpływały na jej światopogląd, na jej autorskie, pisarskie dorastanie. Na budowanie tożsamości. Udało się jej być kim chciała zostać.
Udało się!

Czytałam z czułością, bo dałam sobie przyzwolenie, by po prostu czytać, płynąć za słowami. Nie zaznaczać, nie podkreślać, nie robić notatek, jakbym miała pisać rozprawkę na zaliczenie. (Egzemplarz „Matki wszystkich pytań” jest upstrzony karteczkami w wielu kolorach i rozmiarach). Płynęłam spokojnie, uważnie. Trochę melancholijnie. Z ciekawością odkrywcy, ale i refleksją dojrzałego człowieka, który wie, który rozumie. Może pokiwać głową, dotknąć serca. 

Idąc za tą prozą, przez całkowicie różny od mojego życiorys Solnit, przypominałam sobie własne ścieżki, drogi, zakręty. Medytacyjne, niemal mistyczne doświadczenie w momencie życia, w którym właśnie jestem. Bardzo trudnym.

To już nie tylko obowiązki, związane z zajmowaniem się dorosłym, autystycznym, niepełnosprawnym synem, które przerastają każdego na kogo spadną. Spychają inne – osobiste – sprawy. Już nawet nie bok, do kąta. Zrzucają je ze skały. Nie ma już co zbierać. Za daleko, by tam iść. Niebezpiecznie. Przepaść.

To dochodzenie do granic. Życia. Z refleksją, że wiele rzeczy już nie zdąży się zdarzyć. Ale może to jeszcze nie koniec. Może jeszcze będzie ładny widok, kawałek dobrej drogi.

Swoje pisanie nazywam ariergardą.
Swoje życie nazwałam kiedyś „sztuką przetrwania i rezygnacji”. W jednym z licznych, krótkich tekstów, podpisanych „matka niepełnosprawnego dziecka”, nazwiskiem też, ale nie ma ono w tym przypadku większego znaczenia. Swoją autobiografię, swoje „wspomnienia z nieistnienia” pisałam na kartkach, wyrwanych z zeszytu, na serwetkach, na odwrocie wizytówek od dziennikarzy. Odfrunęły. Ale gdzieś tam są, gdzieś dotarły. Z
wierciadło rozbite na tysiąc kawałków, które -- mam nadzieję -- niosły nadzieję, nie ból i chłód. 

Solnit pisze o sobie tak, że czytam(y) o sobie. 


Wspomnienia z nieistnienia, Rebecca Solnit; Karakter, Kraków 2022; tłumaczenie: Agnieszka Pokojska





Komentarze

Popularne posty